piątek, 30 września 2011

Paskuda custom

Kiedy ostatecznie rozstałem się z angielską piękną wiatrówką Daystate Mk 4 i postanowiłem kupić austriacki wytwór o nazwie Steyr LG 100, wciąż nachodziła mnie tylko jedna myśl: może to jest i dobra wiatrówka. Ale czemu taka brzydka? Od pierwszych chwil, gdy tylko stałem się jej posiadaczem, kombinowałem, co tu zrobić, żeby wyglądała trochę inaczej.
O karabinku Steyr LG 110 już pisaliśmy na łamach ARSENAŁU (7/18 2005). Paweł Papis opisywał jednak wersję LG 110 FT, droższą i cięższą, przeznaczoną dla strzelców startujących na zawodach w kategorii FT 1. Mnie zaś bardziej zainteresowała wersja LG 110 HP, gdzie litery HP są skrótem od High Power, choć przez niektórych rozwijanych jako „Hiper Paskuda”.
I rzeczywiście – karabin może się podobać zwolennikom nowoczesnych technologii, jednak miłośnicy tradycyjnej broni patrzą na steyra z pewnym niedowierzaniem, a często i odrazą. Aluminiowe łoże, stalowa, niklowana lufa. Parę plastikowych elementów, do tego drewniana kolba, ale pomalowana na czarno lakierem sprawia wrażenie, jakby była z plastiku. Karabiny sprzedawane są w kilku wariantach kolorystycznych. Osada może być srebrna lub czarna. Kartusz na sprężone powietrze może być srebrny, czarny lub niebieski, choć ostatnio spotkałem się też z czerwonym, być może robionym na specjalne zamówienie pewnej znanej zawodniczki. Lufa przeważnie jest srebrna, niklowana, ale zdarzają się też czarne – na zamówienie lub przejęte wprost z wersji LG 110 HP Hunting.
Innymi słowy karabin może być cały srebrny z czarną kolbą, srebrny z niebieskim kartuszem i czarną kolbą, cały czarny albo w każdej dowolnej konfiguracji. O ile uda się taki zamówić, bowiem steyr jest ciekawym karabinkiem w Polsce nie tylko dlatego, że celnie strzela. Jest to karabin, który właściwie nie ma systemu dystrybucji. Nie ma sklepu, do którego można pójść, wziąć z półki i przymierzyć się do niego. Polski dystrybutor, Ostrowski Arms, co prawda sprzedaje karabinki i akcesoria, ale nie w sklepie, tylko z dowozem do klienta albo pocztą...
Mnie się udało, nie powiem, wszystko się odbyło miło i szybko. Karabin przyjechał do mnie do redakcji i tak stałem się właścicielem srebrnego LG 110.

Pierwsze próby
Karabin sprzedawany jest w czarnym plastikowym futerale, który wyglada ładnie i solidnie, jednak jego przydatność jest wątpliwa. Wystarczy założyć jakąś duża lunetę z bocznym kołem albo na wysokim montażu i karabin przestaje się mieścić w środku. Oprócz karabinu w futerale miałem jeszcze zestaw kluczy do regulacji tego i owego, i końcówkę do ładowania kartusza. Powinna też być instrukcja z testową kartą przestrzeleń (seria dziesięciu strzałów pokazująca skupienie), ale jakoś nie dojechała wraz z karabinkiem, ani nigdy później…
Oprócz tego był jeszcze certyfikat, w którym stwierdza się, że karabin nie jest bronią, gdyś energia strzału nie przekracza 17 J.
Karabin ma dość szczególny wygląd. Jak już wspomniałem, stałem się właścicielem wersji srebrnej. Karabin, wbrew temu, że wygląda jak kawał spawanej rury, jest dość lekki, nawet lżejszy do Daystate Mk 4. Dość wygodnie się też go trzyma, choć trzeba się przyzwyczaić do trzech rzeczy.
Po pierwsze, pod osadą wzdłuż lufy biegnie szyna. Można dzięki niej przymocować do karabinki bipod, albo palmrest, podstawkę, bączek do pasa czy latarkę na specjalnym montażu. Szyna może nie wrzyna się w dłoń trzymającą karabin, ale trzeba się z nią oswoić.
Po drugie, osada jest aluminiowa. Latem nie ma to większego znaczenia, ale gdy jest zimno, lepiej ją trzymać przez rękawiczkę. Dłoń o wiele szybciej marznie, niż podczas strzelania z karabinka w drewnianej czy choćby nawet plastikowej osadzie.
No i na koniec – w tym karabinie właściwie nie ma baki. Z tyłu mocowana jest kolba w jednym kawałku
z chwytem. Chwyt jest równie wygodny dla osób leworęcznych, jak i praworęcznych. Albo równie niewygodny, zależy, jakie wyznaczymy standardy ergonomii. Z początku uwierał mnie trochę, jednak już po kilkunastu strzałach uznałem, że może w tym szaleństwie jest metoda. Wyprofilowanie umożliwia pewny i powtarzalny chwyt, a przecież właśnie o to chodzi. Podobnie jest z baką – karabin właściwie jest jej pozbawiony. Strzelanie z lunetą na wysokim montażu nie należy do wygodnych, policzek niemal wisi w powietrzu. W tym momencie pod względem ergonomii zdecydowanie wygrywa wersja LG 110 FT, gdzie wysokość i kąt nachylenia baki mogą być regulowane. W HP nie ma takiej możliwości. A szkoda, w przypadku gdy luneta charakteryzuje się dużym błędem paralaksy można się pomylić podczas strzelania i spudłować pozornie łatwy cel.
W „hapeku” regulować za wiele nie można. Właściwie tylko spust i prędkość początkową. Za to jak przyjemna może być taka regulacja… Zacznę od spustu. Język spustowy mocowany jest na ramieniu. Istota tego rozwiązania polega na tym, że możemy je przykręcić na prawej lub lewej prowadnicy tego ramienia, bliżej lub dalej od chwytu. Efekt? Każdy może dobrać optymalne dla siebie ustawienie – i praworęczny, i mańkut, i pianista z długimi palcami, i piekarz z łapami jak niedźwiedź, nawet E.T. też dałby radę. Regulować też można długość drogi pierwszego stopnia, siłę nacisku. W wersji HFT w tym miejscu zakres regulacji spustu się kończy, w FT jeszcze można sam język opuścić i przekręcić w pionie i poziomie. Jednym słowem – bajka.
Regulacja prędkości wylotowej też jest bardzo prosta. Trzeba tylko odkręcić śrubę i zdjąć chwyt, potem odsłonić mechanizm śruby regulacyjnej i gotowe. Dokręcając śrubę, podnosimy prędkość wylotową, odkręcając, osłabiamy karabinek. Dzięki regulatorowi prędkość strzałów jest bardzo stabilna, na ważonym i smarowanym śrucie różnica w prędkości między jednym a drugim strzałem nigdy nie wyniosła więcej niż 1 m/s, a to zdecydowanie zbyt mało, żeby odczuć to później na tarczy, choćby ustawionej na pięćdziesiątym metrze. Ważne też jest, że karabin trzyma prędkość właściwie przez cały czas, gdy tylko ma odpowiednie ciśnienie powietrza w kartuszu.
Kartusz ładuje się wykręcając go z karabinka i mocując do butli nurkowej przez specjalną końcówkę do ładowania. Steyr sprzedawany jest wraz z końcówką na butle 200- barowe. Oczywiście można ładować karabin z butli o takim ciśnieniu, jednak jest to dość niepraktyczne. Zdecydowanie na dłużej starczy powietrza w butli nurkowej 300 barów, ale żeby z takiej butli móc zatankować kartusz steyra, trzeba mieć inną końcówkę lub przejściówkę. Kosztuje kilkadziesiąt złotych, a ułatwia życie. Taka końcówka była moją pierwszą inwestycją dodatkową. Ale nie jedyną.
Drugą był tłumik. Zamówiony u kolegi poznanego na forum internetowym, miał na celu obniżyć dźwięk strzału i poprawić wygląd. Steyr ma standardowo dość krótką lufą, która niewiele wystaje poza obrys kartusza. Ma to swój sens. Karabin dzięki temu ma bardziej kompaktowy charakter, jest składny i łatwiej nim manewrować w terenie, zwłaszcza między drzewami. Jednak moje doświadczenia wskazują, że czasem warto mieć dłuższą lufę w karabinku, dzięki czemu łatwej zająć zgodną z regulaminem pozycję strzelecką na torze HFT. Jednak tłumik przede wszystkim miał tłumić i poprawić wygląd. Wojtek osiągnął to, budując tłumik, będący jednocześnie atrapą separatora. W środku zachował budowę klasycznego trójkomorowego tłumika na wiatrówkę, a na jego końcu nawiercił kilka otworów, przeprowadził rurkę, którą leci śrut i tę dodatkowo też nawiercił. Wiele osób pytało się mnie, czy prawie separator poprawia skupienie? Myślę, że nie, w każdym razie nie zauważyłem lepszych wyników na tarczy, ale też trudno byłoby zauważyć poprawę skupienia, gdy na 40 m karabin w serii dziesięciu strzałów wycina jedną dziurę śrutem JSB Exact 4,50. Myślę więc, że nie poprawia, ale też nie psuje. A tłumi. Choć nie zupełnie i takie zresztą było założenie. Steyr ma dość paskudny dźwięk strzału. Karabin w dużym stopniu wykonano z aluminium, dźwięk sprężyny zbijaka, który rozlega się po naciśnięciu spustu jest brzydki. Tłumik miał stłumić strzał (jeden z najgłośniejszych w wiatrówkach limitowych, jaki słyszałem), ale tylko o tyle, żeby jeszcze choć odrobinę zagłuszał dźwięk sprężyny zbijaka.
I to się Wojtkowi udało osiągnąć.
Tłumik nasuwany jest na lufę i montowany dodatkowo dwiema śrubami. Minus takiego rozwiązania jest jeden – karabin z tłumikiem już się w fabrycznym futerale nie ma szansy zmieścić.
Namnożyło się ostatnio steyrów na torach zawodów w Polsce. A każdy wygląda prawie tak samo, srebrny lub czarny, z przewagą tych srebrnych. Tu nie ma miejsca na jakieś różnice w usłojeniu drewnianej osady. Każdy srebrny. Co zrobić, żeby się nie pomylić, nie wziąć przypadkiem karabinka kolegi? Chyba najlepiej jest podpisać. Ale przecież nie flamastrem, jest trwalszy sposób.
Trzeba było w tym celu poprosić innego kolegę z forum, Darka, o wykonanie nowego zakończenia rączki przeładowania karabinka. Klasyczna dźwignia side-lever w oryginale zakończona jest plastikową czarną rączką. Darek wykonał na wzór i podobieństwo nową z aluminium. Pozostawił ją srebrną, dodatkowo stosując font podobny do firmowego, wygrawerował na niej mój Nick z forum internetowego iweb, poświęconego strzelectwu. Teraz już się nie pomylę.
Trzecim, drobnym elementem, także wykonanym ręcznie, był bączek do pasa. Znów robota Wojtka. Bączek montowany na szynę montażową wyfrezowaną w osadzie łatwo zdemontować, a w razie potrzeby przesunąć do przodu lub do tyłu, można do niego przymocować bipod.
Na tym zakończył się pierwszy etap prac.


Kolejne stopnie
Udział w zawodach pucharu PFTA daje olbrzymie doświadczenie. I nie chodzi tylko o samą umiejętność strzelania. Człowiek zyskuje także wiedzę na temat swoich potrzeb i oczekiwań względem sprzętu.
Cały sezon 2008 przeżyłem na zawodach, nosząc karabin w pokrowcu. Powód był prosty i dość prozaiczny. Nie chciałem wiercić otworów w osadzie, żeby zamontować bączek do pasa. Szkoda mi było pięknego orzechowego drewna.
W przypadku steyra montaż pasa nie wymaga wiercenia otworów. Z jednej strony mamy kolbę z wielkich uchem, do którego można pas przyczepić, z drugiej miałem bączek wykonany przez Wojtka i sprawa wydawała się zamknięta. Jednak zawody trwają kilka godzin. Owszem, pas jest wygodny, karabin dość lekki, jednak noszenie wiatrówki ważącej z lunetą i przyległościami około 4 kilogramów przez 6 godzin po lesie pod koniec dnia do najprzyjemniejszych nie należy. Odłożyć karabin w trawie albo w błocie? Nie, to kiepski pomysł. Odstawić też nie ma jak. Czy jednak rzeczywiście?
Szybko okazało się, że Wojtek potrafi nie tylko wykonać prosty tłumik czy bączek mocowany do szyny, ale także skopiować i poprawić bipod, wykonywany przez pewną niemiecką firmę. Modernizacja markowej konstrukcji polegała na poprawie działania, a także wkręceniu w blok montażowy bączka do pasa. Dzięki temu stary mogłem wykręcić, nowe ustrojstwo założyć i dziś, jak mi się nie chce stać z karabinem na ramieniu, to w każdej chwili mogę go odstawić gdzieś na boku tak, by nikomu nie przeszkadzał.
W końcu postanowiłem zawalczyć z błędem paralaksy w lunecie i problemem ze złożeniem się do lunety. Niska baka coraz bardziej mi doskwierała, zwłaszcza, że na zawodach wiele celów ostrzeliwuje się w górę lub z góry, a w takich warunkach trudno zachować powtarzalność postawy.
Pierwszą próbą ograniczenia błędu paralaksy było kupno „ucha”. To kawałek gumy, montowany na okularze lunety. Właściwie zamontowany sprawia, że patrzymy w lunetę przez swego rodzaju tunel. Kilkadziesiąt złotych, a szybko wyczułem różnicę i doceniłem komfort strzelania ze zwiększoną powtarzalnością. Jednak czułem, że to jeszcze nie jest to, o co chodziło.
Koniec końców przyszedł czas na istotniejsze zmiany. I znów kolega Darek stanął na wysokości zadania. Zamówił na moje potrzeby system regulacji baki (także owoc polskiego rzemiosła, firmy MT) oraz regulowaną na wysokość stopkę Morgana. Sam wykonał resztę, czyli nową drewnianą kolbę do Steyra. Nie obeszło się bez kilku kłopotów. Na przykład trzeba było dorobić nową śrubę mocującą, bowiem oryginalna z jakichś powodów nie pasowała. Ja sam parę tygodni poświęciłem na dopasowaniu chwytu, szlifowaniu, wreszcie lakierowaniu na czarno kawałka drewna. Założenie było takie, jakie zapewne przyświecało producentowi – kolba ma być niewrażliwa na warunki atmosferyczne i drobne urazy mechaniczne. Po trzech warstwach różnych lakierów dziś wiem, że to się udało – kolba jest zupełnie niewrażliwa na wodę, a i zarysować ją jest bardzo trudno. Najpierw dwie warstwy lakieru do drewna, nakładane pędzlem, a kiedy już niemal zasychał, dodatkowo ugniatane suchym pędzlem dla uzyskania charakterystycznej nierównej powierzchni. Później położyłem jeszcze jedną warstwę, ale tym razem lakieru do metalowych bram i furtek o wysokiej odporności na zarysowania.


Więcej i więcej
Czy to koniec zmian? Zdecydowanie nie. To wciąga. Ulepszanie karabinka stało się ciekawszym zajęciem, niż samo strzelanie z niego. Przyznam się, że strzelanie ze steyra robi się nudne – jeśli się zna odległość do celu i to, jaką trzeba wziąć poprawkę w lunecie, i jeśli akurat nie wieje huragan, to właściwie zawsze się trafia w cel. Ostatecznie nie bez powodu karabin cieszy się opinią celnej bestii
i wiele osób stara się go kupić, pomimo kłopotów z dystrybucją w Polsce. Ale zawsze można coś poprawić.
Nowa kolba, mimo że bardzo dobrze wygląda i dość dobrze leży, jeszcze mnie nie do końca satysfakcjonuje. Popełniłem błąd, prosząc Darka o ryflowanie powierzchni pod palcami. Nie chcąc zepsuć jego pracy, wszelkie poprawki, jakich tam dokonywałem, musiałem ograniczyć, żeby nie zepsuć efektów wizualnych jego pracy. Innymi słowy chwyt jest wygodny, ale jeszcze nie tak, jakby mógł być. Dlatego też myślę nad tym, żeby przerobić oryginalną kolbę, wycinając z niej klocek drewna, który po założeniu mechanizmu od MT będzie z powodzeniem pracował jako regulowana na wysokość baka. To na początek. Kolejnym etapem będzie zapewne przeróbka spustu, a dokładnie wykonanie nowego języka spustowego, regulowanego tak jak w wersji LG 110 FT dodatkowo w dwóch płaszczyznach.
Co jeszcze można zmienić? Właściwie od tego można było zacząć – kolor! Aluminium można anodyzować na kilka kolorów, może się więc kiedyś okazać, że mój steyr będzie zielony.


Podsumowanie
Karabin Steyr 110 HP pozornie jest zamknięta konstrukcją. Lekki, składny, z regulowanym spustem i wystarczy. Jakby się jednak zastanowić, możliwości jego tuningu są niemal nieograniczone. Od zakładania prostych dodatków, przez bardziej rozbudowane, aż po całkowitą zmianę koncepcji. Są też koledzy, którzy wykonują pełne drewniane łoże do tych karabinków.
Dzięki kilku kolegom stałem się właścicielem wiatrówki, która nie tylko jest celna, ale także wyróżnia się z tłumu wielu innych, takich samych srebrnych zimnych i wydawało by się – bezdusznych urządzeń strzelających. Paskuda, którą kiedyś kupiłem, dziś wciąż się rozwija. Motylem nie zostanie, to pewne, ale wydaje mi się, że warto było tchnąć w nią trochę ducha.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", październik 2009

poniedziałek, 19 września 2011

Luzik bez marynary :)




















Dziś nie będzie o strzelaniu, chyba że śmiechem.
Nie będzie o karabinach i pistoletach, chyba że mamy na myśli bombowe panienki i wystrzałowych polityków.
Dziś będzie o luzie. Bo tak. Bo już mi się znudziło pisać tylko o metalowych i plastikowych urządzeniach miotających. Bo potrzeba też trochę luzu.
Jedni na luzie grają w koszykówkę, na luzie rzucają piłką i na luzie wygrywają.
Inni na luzie chodzą z marynarką przerzuconą na ramieniu.
Jeszcze inni idą dalej, na luzie chodzą w samej bieliźnie.
I to nic, że niektórzy przechodząc obok są spięci, bo nie odpowiada im opcja polityczna czy golizna na ulicach Warszawy. To nie ważne...
Zatem - pierś do przodu, marynara na ramię, nic nas nie nie zablokuje...

piątek, 16 września 2011

BSA R10

Jedna z najdłużej oczekiwanych wiatrówek ostatnimi czasy. Nowe dziecko inżynierów z Birmingham podbiło serca internautów, zanim tak naprawdę pojawiło się w Polsce. Jaka jest ta wiatrówka? Na to i inne pytania próbowaliśmy odpowiedzieć.
Na forach internetowych w zeszłym roku często przewijało się pytanie o nowy produkt BSA. Nie bez powodu. Wiatrówki tej firmy mają liczne grono miłośników, których liczba co prawda nie przekracza (przynajmniej w Polsce) liczby użytkowników takich karabinków, jak AirArms S 400 czy różnych modeli Daystate, jednak wiatrówki BSA są chwalone. Za wzornictwo, za niezawodność, za rozwiązania techniczne.
Osobiście pierwszy raz zetknąłem się z tą wiatrówką na tegorocznych targach IWA. Przyznam, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jednak czym innym jest zobaczyć karabin na stoisku, a czym innym wziąć do ręki i postrzelać z niego. Dlatego, kiedy więc wreszcie dotarł testowy egzemplarz R 10 do redakcji, z wielką ochotą zabrałem się do dokładniejszych oględzin.

Obietnica
Karabin dotarł do mnie w wielkim pudle. W środku było drugie, kartonowe, w które fabrycznie pakowane są wiatrówki. Podobnie jak w przypadku produktów Daystate, w środku znajdowała się płyta CD z instrukcją obsługi. To chyba nowy standard wytyczany przez brytyjskich producentów. W wytłoczkach z kartonu unieruchomiona była wiatrówka i zestaw kluczy oraz końcówki do ładowania. Całość sprawia, że mamy karabin całkiem dobrze zabezpieczony na czas transportu, jednak następnym zakupem, zaraz po karabinku i śrucie, powinien być jakiś futerał lub kufer na broń.
Co dostajemy w zestawie dodatkowych akcesoriów? Przede wszystkim kilka kluczy imbusowych w różnych rozmiarach, niezbędnych do regulacji wiatrówki.
A regulować można całkiem sporo, więc klucze z pewnością się przydadzą. Dodatkowo są dwie różne końcówki do ładowania – pierwsza dla posiadaczy zestawu do ładowania z wężykiem, czyli tych, którym nie chce się przy każdym ładowaniu odkręcać kartusza. Druga końcówka jest dla oszczędnych, pozwala ładować butlę bezpośrednio wkręconą w butlę ze sprężonym powietrzem,
z pominięciem wężyków. Podobne rozwiązanie spotkać można w przypadku wiatrówek Weihrauch HW 100 i muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba takie podejście do klienta.
Karabin. Jak już można się domyślić, ma wykręcaną butlę z powietrzem. Nie jest może ona tak olbrzymia jak w Daystate Airwolf, ale i tak robi wrażenie. Tym bardziej, że całość sprawia wrażenie wiatrówki lekkiej i małej. Zresztą, de facto, jest lekka i mała. Karabin ma zaledwie 940 mm długości, a całość bez lunety waży niewiele ponad 3 kg.
Lufa jest krótka, dodatkowo na całej długości przykryta płaszczem. Innymi słowy mamy do czynienia z modną ostatnimi czasy imitacją sztucera varmintowego. Zewnętrzny płaszcz, oprócz funkcji ozdobnej, odgrywa też rolę tłumika. Niezbyt skutecznie co prawda, jednak trzeba przyznać, że strzał jest trochę wytłumiony.
Osadę – bardzo ładną, składną, doskonale wyważoną – wykonano z drewna orzechowego z wstawkami z palisandru. Ryflowania na chwycie są takie, jak powinny być, wykonane estetycznie i elegancko. Z tyłu mamy regulowaną stopkę. Ergonomii nie mogę nic zarzucić. Jest bliska doskonałości jak na karabin bez regulacji baki. Nie jest zresztą właściwie potrzebna, przy zastosowaniu standardowego montażu, policzek sam się układa na bace tak, że oko znajduje się dokładnie w osi optycznej lunety. W osadę dodatkowo wkręcone są bączki do pasa. Biorąc pod uwagę pierwotne przeznaczenie tej wiatrówki jako karabinu do polowania na drobne szkodniki, możliwość założenia pasa nośnego bez ponoszenia dodatkowych wydatków na bączki bardzo cieszy.
Mniej zadowoleni będą esteci, którzy oprócz walorów użytkowych zwracają uwagę na wygląd broni i wykończenie. Mnie nie podobają się dwie rzeczy. Po pierwsze spust, w dużej części plastikowy, wygląda jakby był z zupełnie innej bajki. Nawet mojej oceny nie poprawi to, że spust jest regulowany w kilku płaszczyznach. Żółta kartka za wygląd należy się także wykończeniu systemu. Zupełnie nie rozumiem, jak można było wypuścić z fabryki taką chropowatą, nierówną oksydę.
Przyznam się też, że zupełnie nie rozumiem przeznaczenia czegoś na kształt szyny między lufą a kartuszem. Zamontować na tym niczego się nie da, bo za ciasno, wygląd ma nieszczególny. Czy to tylko taka sztuka dla sztuki, czy może jednak „szyna” ma jakieś przeznaczenie? Cóż, ja nie wiem...
Na koniec części o wyglądzie pochwalę jeszcze elegancko wykonaną dźwignię ładowania i końcówkę osłony lufy. Nakrętka z dziurami nie jest oczywiście żadnym separatorem, to atrapa w czystej postaci, jednak wygląda bardzo dobrze. Zaś po jej odkręceniu odsłania się gwint, który można wykorzystać na inne potrzeby, chociażby na dokręcenie tłumika lub prawdziwego separatora.
Całość sprawia dobre wrażenie i zdaje się obiecywać, że wiatrówka równie dobrze strzela, jak dobra jest jej ogólna prezencja.

Przygotowanie
Żeby zacząć strzelać, trzeba najpierw wykonać kilka czynności. Ja zacząłem od regulacji spustu. Regulować można zarówno położenie języka spustowego, jak i siłę i długość pierwszej, i drugiej drogi. Od razu nadmienię, że nie jest to spust matchowy, równie dobry jak w karabinkach FWB, Anschuts czy Steyr i należy się liczyć z tym, że nawet godzina kręcenia śrubokrętem w tę czy tamtą stronę nie da nam w efekcie spustu, który wystarczy musnąć palcem żeby oddać strzał. Nie, BSA zawsze robił sprzęt bardziej myśliwski niż sportowy i tej tradycji pozostał wierny.
Przy regulacji położenia języka spustowego trzeba pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, języka nie można opuścić zbyt nisko, bo będzie ocierał o kabłąk osłaniający spust. Po drugie, po ustawieniu, trzeba bardzo uważnie dokręcać śruby. Nie można za mocno, bo plastik pęknie, nie można jednak za słabo, bo plastik ma dziwną tendencję do ślizgania się i w efekcie po kilkunastu strzałach język spustowy zaczyna tańczyć we wszystkie strony.
Regulacja siły nacisku i długości pierwszej drogi wymaga odkręcenia i zdjęcia osady. Po odłożeniu drewna widzimy, jak działa spust. Regulować można długo i w końcu jakoś doszedłem z tym spustem do porozumienia. Jednak jedna rzecz mi się bardzo nie spodobała. W pewnym momencie doszedłem do etapu, gdy wszystko było niemal bliskie doskonałości, lekko wcisnąłem spust, który doszedł do końca pierwszej drogi. A kiedy go puściłem bez oddania strzału, on nie wrócił na swoją pozycję wyjściową tylko pozostał na wpół przyciśnięty. Wydaje mi się, że odpowiada za to sama konstrukcja urządzenia spustowego. Jak widać na zdjęciu, jeden element ma możliwość blokowania się w gnieździe. Można to oczywiście przesmarować, co zresztą uczyniłem, ale wystarczy kilka ziaren piasku, żeby znów zaczęło się blokować. Chyba ktoś nie do końca przemyślał konstrukcję...
Kiedy już skończyłem prace nad spustem, przystąpiłem do ładowania kartusza. I znów natrafiłem na utrudnienia. Niezależnie od tego, czy próbowałem ładować kartusz wykręcony, czy też z wykorzystaniem wężyka – gdzieś była jakaś nieszczelność i część powietrza uciekała bokiem. Być może ten problem dotyczył tylko testowego egzemplarza, przyznam, że nie spotkałem się z innymi głosami krytycznymi w tej kwestii, jednak niesmak pozostał. Na szczęście jakoś udawało się nabić butlę, choć nie do maksymalnego ciśnienia, więc ostatnią czynnością konieczną do rozpoczęcia strzelania było napełnienie magazynka. Jednak najpierw należy go wyjąć. W tym celu trzeba przesunąć do przodu suwak umieszczony na końcu systemu, zaraz przy lufie. Blokada magazynka zostaje zdjęta, ale wyjąć się go nie da. Trzeba jeszcze naciągnąć dźwignię ładowania. Bez sensu, tak jakby dźwignia z przodu nie wystarczyła jako skuteczna blokada. Pół biedy, jeśli robimy to co dziesięć strzałów. Jednak na zawodach po każdym strzale należy wyjąć magazynek, przynajmniej tak to powinno wyglądać w świetle regulaminów FT czy HFT. Mocowanie się z dźwignią co chwila jest niepotrzebnym traceniem czasu i nerwów.
Natomiast sam magazynek jest bardzo dobry. Klasyka gatunku, jeśli chodzi o magazynki BSA – metalowy, samoindeksujący, z wewnętrzną sprężynką. Z jednej strony wsadza się śrut i jeśli jest to śrut dobry, to jakoś nie wypada. Z drugiej strony wylatuje, jeśli zdecydowaliśmy się oddać strzał. Nic dodać, nic ująć. Magazynek mieści dziesięć śrucin typu diabolo, przy czym jest na tyle szeroki, że mieszczą się nawet dość długie pociski.
BSA R 10 to, jak sama nazwa wskazuje, wiatrówka dziesięciostrzałowa. A co oznacza literka R? Nie mniej, nie więcej, tylko regulator.

Strzelanie
Kiedy już udało mi się zwalczyć wszystkie przeciwności losu i mogłem spokojnie udać się na strzelnicę, ucieszyłem się. Oto miałem w ręku bardzo dobrą, ładną i składną wiatrówkę. Obiekt pożądania wielu znajomych z forum internetowego. Nie pozostało mi nic innego, jak cieszyć się chwilą i strzelać.
Trzeba przyznać, że w przypadku BSA ta czynność jest bardzo przyjemna. Zamek czterotaktowy chodzi gładko, bez zacięć, tak jak chodzić powinien. Szybko nauczyłem się też jeszcze jednej rzeczy – jeśli nie domknie się blokady magazynka z przodu, to śrut wchodzi do lufy z oporem, prawdopodobnie nawet lekko się przy tym deformując, gdyż na tarczy widać od razu niepokojące odskoki. Kiedy jednak dopełni się wszystkich powinności, karabin strzela świetnie.
Celność? Rzecz dyskusyjna. Owszem, jest celny, ale bez jakiś szczególnych rewelacji. Ot, zwykły karabin klasy PCP. Problemem mogło być jednak niedobranie odpowiedniego śrutu. Pomny tego, że lufy BSA są wybredne i nie lubą Exacta 4,50, wziąłem też kilka innych kalibrów, jak również śrut Field Target Trophy H&N. Ten ostatni zresztą latał najcelniej. Niestety, nie miałem możliwości sprawdzić, jak sprawuje się śrut Crosman Premier, a z moich poprzednich doświadczeń z BSA S 10 pamiętam, że ten latał najcelniej. W czasie testu R 10 pozostałem zatem przy FTT.
Najlepsze skupienie, jakie udało mi się uzyskać na 50 m, to dziura o średnicy mniej więcej 13 mm. Można powiedzieć z całą stanowczością, że nie jest to wyborny wynik. Jednak R 10 nie projektowano jako karabinek tarczowy tylko wiatrówkę do zwalczania szkodników. Przy takim założeniu R 10 jest wystarczająco celna. Polować można by bardzo długo, bowiem kartusz zaczyna świecić pustkami dopiero w okolicach 150 strzałów. A pamiętajmy, że kartusz nie był napełniony całkowicie. To świetny wynik. Tym bardziej, że strzały za sprawą regulatora są bardzo stabilne. Na ważonym śrucie (wybrane pociski o tolerancji masy 0,006 grama) różnica w prędkości wylotowej nigdy nie była większa niż 2 m/s. To wystarczy, by nie martwić się o różnicę w opadzie między poszczególnymi strzałami na odległość 40, a nawet 50 m.
Tym samym można też karabin polecić wszystkim miłośnikom strzelectwa pneumatycznego, którzy próbują swoich sił w zawodach HFT. Z tą tylko uwagą, że albo zamówią gdzieś wkładkę jednostrzałową, albo będą się na zawodach mocować po każdym strzale z magazynkiem. To właściwie jedyna niedogodność.

Podsumowanie
Wiatrówka nie jest doskonała. Nigdy zresztą takiej jeszcze nie widziałem, każda ma jakieś wady. Oprócz wad, być może występujących jedynie w testowanym egzemplarzu (nieszczelności podczas ładowania kartusza) przez ogólne niedoróbki (fatalne wykończenie systemu z brzydką oksydą), szybko dochodzimy do niewątpliwych zalet tego karabinka.
Po pierwsze regulator – działa, naprawdę działa i robi to skutecznie. W tej klasie sprzętu, za tę kwotę trudno o konkurencyjny model, który będzie miał równie sprawnie działający regulator. Po drugie – łatwość i przyjemność obsługi karabinka. Wszystko jest tam, gdzie powinno być i działa tak, jak należy. Zakres regulacji spustu czy regulacja stopki pozwalają każdemu strzelcowi dobrać optymalne dla siebie ustawienia lub przynajmniej bliskie optymalnym. Lekkim zgrzytem jest tu konstrukcja mechanizmu spustowego, ale jeśli się dba o karabin i nie rzuca nim w piach, to żadne nieszczęście nie powinno się zdarzyć.
Wiatrówka jest dostatecznie celna, by móc z nią startować na zawodach, a jednocześnie dzięki magazynkowi świetnie się sprawdzi podczas rekreacyjnego strzelania na łące czy na działce.
Do fabrycznych bączków można zamontować nie tylko pas, ale i bipod i doskonalić swoje umiejętności strzeleckie.
Wiatrówka może się podobać, powiem więcej – nie spotkałem jeszcze osoby, która by jednoznacznie powiedziała, że karabin jest brzydki. Nawet jeśli ktoś nie lubi wielkich kartuszy pod lufą, to zwracał uwagę, jaka ładna jest osada.  Mówiąc krótko i całkiem szczerze – gdybym dziś stał przed koniecznością zakupu wiatrówki PCP, niewątpliwie rozważałbym kupno właśnie BSA R 10. To dobry karabin za całkiem rozsądną cenę.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", kwiecień 2010

Dymy nad miastem




















Zaczęło się spokojnie – łódź wypłynęła na wodę. Zaraz po niej druga. Po chwili jednak rozpętało się piekło – strzelanina, krzyki. Gdyby nie to, że łodzie skrywane były częściowo przez dym, zasnuwający Wisłę, pewnie nikt żywy na drugi brzeg by nie dopłynął. Ale i tak, gdzieś po godzinie, na prawy brzeg powrócili tylko nieliczni.
Długo świętowano w Warszawie kolejną, 65. rocznicę wybuchu powstania. Zaczęło się tradycyjnie – pierwszego sierpnia o godzinie 17 zawyły syreny. Jedni przystanęli na ulicy, inni nie wiedzieli o co chodzi, dla jeszcze innych rocznica i wycie syren nie miało żadnego znaczenia. Trudno się zresztą dziwić. Kilka plakatów na mieście i skąpe notatki prasowe patriotyzmu nie ukształtują. W ramach oficjalnych uroczystości składano, jak co roku, kwiaty pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach, pod pomnikiem Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich i w wielu miejscach związanych z tym zrywem. Podobnie jak przed rokiem zakradła się w pamięć o poległych wielka polityka i bieżące swary w sposób nieodpowiedzialny przedkładano nad zwyczajną zadumę.
Tydzień później nie było już żadnej polityki. Była walka.

Rys historyczny
Chyba wielu zna, przynajmniej w ogólnych zarysach, historię Powstania Warszawskiego. Jak wiadomo, wybuchło 1 sierpnia 1944 roku na terenie całej Warszawy. W ciągu kilku dni powstańcy opanowali sporą część miasta, jednak nie zdołano zająć większości kluczowych punktów, jak również nie opanowano mostów. Co gorsza, nie udało się zapewnić stałej łączności między poszczególnymi dzielnicami. Na terenie Warszawy w rękach niemieckich pozostawała dzielnica rządowa, liczne placówki i koszary, całe osiedla na Mokotowie i Żoliborzu, a także okolice Dworca Gdańskiego i lotnisko na Okęciu. Miało to decydujący wpływ na przebieg walk, a możliwość bezkarnego poruszania się pociągiem pancernym i niemal swobodne niebo dla bombowców nurkujących sprawiło, że Niemcy bez oporów wykorzystywali przewagę ognia, bombardując punkty oporu żołnierzy AK i obracając kamienice w gruzy.
Z zaciekłością, niemal od początku powstania, warszawiacy walczyli o odzyskanie linii komunikacyjnych na osi wschód – zachód, próbując odzyskać kontakt operacyjny z jednostkami walczącymi z Rosjanami pod Radzyminem. Dlatego też, po zabezpieczeniu mostów i ich przedpoli, niemieckie oddziały zaczęły torować sobie drogę przez Wolę w kierunku Pragi. Po kilku dniach dzielnica padła, a tysiące mieszkańców cywilnych bestialsko wymordowano lub wypędzono z miasta.
Powoli przyszedł czas na Stare Miasto. Dla dowództwa AK utrzymanie dzielnicy miało olbrzymie znaczenie. Starówka leży bowiem zaraz nad Wisłą, zachowanie tych terenów dawało szansę nawiązania kontaktu z nadciągającymi wojskami sowieckimi, w tym także z żołnierzami Zygmunta Berlinga. Walki o Stare Miasto były niezwykle zaciekłe, walczono o każdy dom, piwnicę, później już tylko o kupy ruin. Mimo ogromnego poświęcenia powstańców, wobec dużych strat, braku lekarstw, wody i amunicji, w ostatnich dniach sierpnia zapadła decyzja o opuszczeniu Starówki. Po nieudanej próbie przebicia się górą przez ulice Bielańską i Senatorską żołnierze i ranni przeszli do Śródmieścia kanałami.
Niemcy koniecznie chcieli zdławić powstanie jak najszybciej. Walcząca Warszawa tkwiła niczym cierń w ich linii obrony. Kolejno padały Powiśle, Czerniaków, Mokotów, Żoliborz. Kapitulacja wojsk powstańczych w Śródmieściu nastąpiła 2 października, po 63 dniach walki.
O konieczności poddania miasta rozmawiano już wcześniej, prowadzono nawet wstępne rozmowy kapitulacyjne. Jednak zerwano je, gdy w połowie września wylądowały na Czerniakowie oddziały berlingowców. Wiązano z tym desantem wielkie nadzieje, jednak szybko okazało się, że na uratowanie powstania jest już za późno, a pomoc była niewystarczająca.


















Desant
Przez cały weekend 8–9 sierpnia można było w Warszawie, choć przez chwilę, poczuć się jak uczestnik tamtych dni. A zaczęło się jeszcze wcześniej, w piątek wieczorem. Tego to właśnie dnia grupy rekonstrukcji historycznej: GH Zgrupowanie Radosław, Kalina Krasnaja, TGRH, PSRH X DOK Przemyśl, SRH AA7 i KG Lisa urządziły przedstawienia, mające na celu przybliżenie warszawiakom historię przeprawy berlingowców na lewy brzeg Wisły.
Zaczęło się dość niewinnie. Nacięto trochę gałęzi do zamaskowania łodzi. Robiono sobie pamiątkowe zdjęcia, oczywiście nie zabrakło klasyki gatunku, czyli żołnierz i dziewczyna. Około godziny 20, chwilę po zachodzie słońca coś się zaczęło dziać. Rzekę zasnuł dym. Następnie łodzie odbijały od brzegu. Najpierw jedna, po chwili druga, później kolejne. Z obu brzegów słychać było strzały. Co chwila wybuchał w wodzie kolejny granat. Jedna łódź zaczęła płonąć.
Po paru minutach część łodzi dopłynęła na drugi brzeg. Tam już czekali na nie przebierańcy w niemieckich mundurach, garstka powstańców i tłum warszawiaków. Bałagan był taki, że rekonstruktorzy zmieszali się z publicznością. „Niemcy” i „nasi” wymienili między sobą kilka strzałów, po czym „ranni” powstańcy wsiedli do łodzi i odpłynęli. Po kilkunastu minutach tłum oglądających rozstąpił się.





















Baon Zośka
W sobotę pojechałem na Starówkę, wiedząc o tym, że przygotowano tam trzy barykady, przy których już od piątku pełnili wartę członkowie grup rekonstrukcyjnych. I rzeczywiście. Pierwsza, jaką zobaczyłem, była na Świętojańskiej u wylotu na plac Zamkowy. Ale zanim tam doszedłem, spotkałem kilku powstańców, którzy udali się do pobliskiego sklepu po coś do picia, a także dwa patrole niemieckie.
Barykadę trzymali „żołnierze” batalionu Zośka. Można było nie tylko zrobić sobie zdjęcie z powstańcem, ale także wziąć do ręki pm Sten czy MP 40. Niestety, to były tylko atrapy, ale trzeba przyznać, że już z odległości kilku kroków sprawiają wrażenie muzealnych eksponatów. Każdy chętny mógł poprosić o małą naklejkę w formie biało-czerwonej flagi z narysowaną na niej kotwicą – znakiem Polski Walczącej. Ludzi z takimi naklejkami spotykałem w sobotę na każdym kroku, zresztą nie tylko na Stary Mieście. Można też było dostać na pamiątkę pocztówkę ze stemplem poczty powstańczej, ze zdjęciem i tekstem poświęconym dzieciom i młodzieży – wszystkim młodym osobom, które w czasie powstania roznosiły pocztę polową.
Jako że na odcinku barykady batalionu „Zośka” było stosunkowo spokojnie, poszedłem zobaczyć, co się dzieje na innych.

Barykada na Długiej
Zanim doszedłem na plac Krasińskich, zobaczyłem szpital polowy. Łóżko z rannym powstańcem stało na chodniku, dookoła krzątały się sanitariuszki przebrane w panterki Waffen-SS z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Nieopodal suszyły się bandaże.
W pobliskiej bramie jakiś człowiek gotował zupę plujkę na małym piecyku, opalanym węglem. Kilka metrów dalej, u wylotu ulicy Długiej, był punkt zborny jakiegoś oddziału powstańczego, barykada, a obok niej stojący... zdobyczny transporter opancerzony!
Także tu można było pozować do zdjęcia z powstańcem albo pożyczyć od niego na chwilkę hełm i pistolet maszynowy, wdrapać się na transporter – z możliwości pozowania do takiego zdjęcia korzystały nie tylko dzieci, ale też ich ojcowie.
Na barykadzie był i karabin maszynowy, i rusznica przeciwpancerna PIAT. Prawie każdy członek grupy rekonstrukcyjnej miał przy sobie jakąś broń, choć z lektur i wspomnień wiadomo mi, że w rzeczywistości tylko nieliczni mieli pistolet maszynowy czy choćby rewolwer. Cóż, takie czasy. Nikt nie chciał być bezbronny wtedy, także i dziś lepiej mieć peem niż tylko butelkę z benzyną.

Strzelanina na Mostowej
Trochę bez przekonania szedłem w kierunku trzeciej barykady. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zastać tam czegoś nowego, co najwyżej kilku innych rekonstruktorów. Kiedy jednak szedłem Mostową w dół, zobaczyłem, że patrol niemiecki skrada się, żołnierze wzajemnie się ubezpieczają, poruszają się chyłkiem i przemykają między samochodami. Czym prędzej poszedłem za nimi.
Kiedy przechodziliśmy na tyłach kamienicy przy Mostowej, rozpętało się piekło – zewsząd słychać było strzały i tupot nóg. Niemiecki patrol wpadł w zasadzkę – zatrzymany ogniem pistoletów maszynowych od przodu, ostrzelany przez żołnierzy AK batalionu „Parasol” z bram, a także drugiej grupy schowanej pod murem w krzakach. Część Niemców zginęła, kilku się poddało, reszta próbowała się wycofać, ostrzeliwując się. Gdy wydawało się, że powstańcy wygrali, kolejny niemiecki patrol, który nie tylko ja przeoczyłem, ale także akowcy, zaszedł pozycje Polaków od tyłu i strzelanina zaczęła się na nowo. Czułem się jak korespondent wojenny w centrum ognia.
Strzelanina nagle ucichła. Tak byłem zaaferowany tym, co widziałem, że szczerze mówiąc, nawet nie wiem „kto wygrał”. Obie strony spotkały się pod dębem, chwilkę podyskutowały, po czym Niemcy odeszli, zapowiadając swój powrót za godzinę, gdy coś zjedzą.
Najbardziej rozśmieszył mnie widok dwójki turystów z Dalekiego Wschodu. Stali oni z aparatami i szeroko otwartymi ustami. Ich oczy były zupełnie okrągłe, zupełnie nie skośne...


















Twierdza Zmartwychwstanek
W niedzielę posterunki i barykady na Starówce zostały uprzątnięte. Nie był to jednak koniec atrakcji przygotowanych przez grupy rekonstrukcji historycznej. W niedzielę wieczorem odbyło się największe przedstawienie, próba odtworzenia walk powstańczych na Żoliborzu.
Historia powstania na Żoliborzu nie jest powszechnie znana. Wszyscy słyszeli o rzezi na Woli, o walkach na Starówce, o upadku Czerniakowa. Żoliborz w opowieściach powstańczych przewija się rzadko. A przecież i tu toczyły się walki, wcale nie mniej zaciekłe. To stąd szturmowano pozycje niemieckie w okolicach Dworca Gdańskiego, i to dwukrotnie, próbując pomóc płonącej Starówce.
Jednym z miejsc, które przewija się czasem w opowieściach jest twierdza Zmartwychwstanek. Zespół klasztorno-szkolny, początkowo jeszcze w czasach okupacji był przeznaczony na szpital polowy. Jednak już 18 sierpnia, na skutek walk z dnia poprzedniego, szpital został ewakuowany, a budynek przeznaczono na twierdzę powstańczą. Solidne mury oparły się ostrzałowi pociągu pancernego i pociskom czołgowym. Powstańcy byli dodatkowo chronieni przez miny ułożone na przedpolu. Niemcom nigdy nie udało się zdobyć tej twierdzy. Nawet po szturmie, jaki przeprowadzono 29 września, nie odważyli się wejść na teren klasztoru, obawiając się min-pułapek. W walkach o ten gmach brało udział 117 żołnierzy AK, AL i OW PPS, przeżyło około 40, powstrzymując ataki około 2000 żołnierzy różnych formacji wroga.
O tych wydarzeniach przypominano w czasie przedstawienia. Tego, co się działo – opowiedzieć nie sposób. Przeplatały się krzyki żołnierzy i wrzask rannych. Ryk motocykli i transportera opancerzonego (dzień wcześniej stał na ul. Długiej jako zdobyczny) zagłuszał ich czasem, ale ponad tym górował huk wybuchających granatów i szczęk pistoletów maszynowych. Oczywiście granaty nie siały odłamkami po publiczności i walczących, a naboje w pistoletach maszynowych były ślepe.
Co pewien czas walki przerywano, by na podeście postawionym na wprost głównej widowni odegrać scenkę rodzajową w stylu „odprawa przed natarciem na Dworzec Gdański”.

Brak informacji
Grupy rekonstrukcji historycznej spisały się na medal. Można by się oczywiście czepiać szczegółów, że każdy powstaniec ma broń, albo że mało który berlingowiec miał Mosina, raczej większość uzbrojona była w niemieckie Mausery. To detale, wieczorem, z daleka i tak nie widać takich drobiazgów. Kilkaset osób włożyło dużo wysiłku w to, by przybliżyć warszawiakom historię ich miasta.
Czego mi zabrakło? Wydaje mi się, że reklama takich imprez była stanowczo zbyt mała. Teksty zapowiadające przedstawienia, nawet te ukazujące się w największych dziennikach, były zdawkowe, ukryte gdzieś na stronach. Brakowało mi plakatów i billboardów. W piątek chodzili zagubieni ludzie, którzy wiedzieli, że coś się będzie działo, ale co i kiedy dokładnie? Tego już nie byli świadomi.
Na całym świecie takie imprezy organizowane są z wielkim rozmachem. U nas przedstawienia tego typu chyba wciąż są traktowane po macoszemu, zarówno przez władze samorządowe, jak i lokalne media. Mam nadzieję, że to się zmieni. Nie chciałbym oczywiście, żeby codziennie ktoś gdzieś strzelał na mieście, bo w takim hałasie żyć by się nie dało, ale marzy mi się impreza, na której będzie zapewnione dobre miejsce dla publiczności (nie tylko dla zaproszonych gości i oficjeli), impreza, która będzie dobrze rozreklamowana.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", sierpień 2009

czwartek, 15 września 2011

Krzyżacy pobici!



















Wojna ze zmiennym szczęściem toczyła się już kilka lat. Po klęsce wojsk koronnych pod Chojnicami jasne stało się, że walka z zakonem będzie długa i ciężka. Kolejne porażki pospolitego ruszenia przekonały króla Kaziemierza Jagiellończyka, że czas oprzeć główne siły o wojsko zaciężne. Na czele korpusu stanął Piotr Dunin…
Gdzie leży Grunwald i co się tam działo, wie chyba każde dziecko w Polsce. Przełomowa i jedna z największych bitew średniowiecznej Europy znana jest zresztą nie tylko w Polsce. Po niemal 600 latach, co roku zjeżdżają się na pola rekonstruktorzy, którzy poprzebierani w blachy i skórzane kaftany próbują przed publicznością odgrywać sceny bitewne. Sukces pierwszych rekonstrukcji ma też swoją cenę – choć z roku na rok jest więcej rekonstruktorów, to publiczności przybywa jeszcze szybciej. Z trudem można znaleźć jakieś strategiczne miejsce, z którego będzie widać walczących rycerzy. Przeważnie widać tylko głowy osób stojących przed nami. Do pola bitwy jest tak daleko, że bez lornetki nie da się oglądać przedstawienia, a bez dobrego teleobiektywu nie ma co marzyć o zdjęciach.
Dlatego cenię sobie mniejsze rekonstrukcje, gdzie publiczność stoi niemalże wśród rycerzy. Ostatnio, będąc na wakacjach, miałem okazję obejrzeć zmagania rycerzy w miejscowości Świecino.

Zaczęło się…
Choć pogoda była piękna, to w końcu ile można leżeć na plaży. Kiedy więc zobaczyłem plakat zapraszający na przedstawienie, bez trudu przekonałem żonę o konieczności pojechania na bitwę. Wsiedliśmy w samochód, zapakowaliśmy aparat fotograficzny do plecaka i w drogę.
Świecino to mała wieś, niedaleko Krokowej na Pomorzu. Choć od miejsca naszego pobytu droga nie była dłuższa niż 50 km, to jechaliśmy prawie godzinę, z czego ostatnie 10 km w korku. Ze zdziwieniem i zgrozą wręcz zorientowałem się, że wszyscy jadą „na Krzyżaków”. Całe szczęście, że miejscowi strażacy sprawnie kierowali ruchem, a na zorganizowanych parkingach sprawnie rozlokowywano kolejnych przyjeżdżających.
Kiedy już doszliśmy z parkingu na miejsce rekonstrukcji, otoczone taśmą, właśnie z głośników spiker oznajmiał, że zaraz bitwa się rozpocznie. Wśród tłumu widzów wyraźnie widać było poruszenie, gdy pierwsi konni przejechali w kierunku zbudowanego na wzgórzu obozu Krzyżaków. To byli polscy zwiadowcy. Pięć minut później rozpoczął się bój.
Prawdziwa bitwa rozegrała się 10 września 1462 roku. Uznawana jest za przełomową bitwę wojny trzynastoletniej. To po tym zwycięstwie wojska polskie opanowały lewy brzeg Wisły na Pomorzu, co udrożniło ważny szlak handlowy. Udział w niej wzięło niemal 3000 żołnierzy polskich, prowadzonych przez rycerza Piotra Dunina. Po stronie krzyżackiej było niemal 5000 zbrojnych, dowodzonych przez Fritza Ravenecka. Choć źródła historyczne czasem podają inną liczbę walczących, to zawsze są zgodne w jednym: wojska polskie wygrały dzięki manewrowi dowódcy. Dunin rozpoczął pierwszy, prowokując jazdę krzyżacką do opuszczenia warownego obozowiska. Następnie na otwartym polu ostrzelali ją polscy łucznicy, ukryci pośród lasu. Po rozgromieniu jazdy Polacy uderzyli na obóz. W tym czasie wśród Krzyżaków upadł duch walki po stracie dowódcy, jako że Fritz Raveneck zginął w starciu z jazdą polską. Obóz zdobyto, obrońców wyrżnięto lub wzięto do niewoli. Nieliczni uciekinierzy potopili się w okolicznych bagnach i mokradłach.
Wszystko to próbowali odegrać członkowie pomorskich bractw rycerskich. Choć pole bitwy zasłane było leżącymi, to na szczęście nikt nie zginął, nikt się nie utopił w bagnie. Mimo to, a może przede wszystkim dzięki temu, publiczność była ukontentowana. Gromkie brawa skierowano do rycerzy i wojowników z Lęborskiego Bractwa Historycznego, Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego (Oddział Krokowa), Grupy Kaskaderskiej Dżygit, Roty Pana Kacpra i Chorągwi Wejhera. Kilkadziesiąt osób odzianych w blachy, kaftany i przeszywanice miało powody do dumy. W sposób niezwykle widowiskowy uczestnicy rekonstrukcji pokazali, jak niegdyś wojowano. Udało im się wytrzymać w palącym słońcu w ubraniach dalekich od komfortu. Jeszcze mieli siły machać mieczami i rohatynami, czy strzelać z hakownic. Tych ostatnich używano bardzo chętnie i w dużej ilości. Może trochę nie bardzo to było zgodne z prawda historyczną, jako że pod Świecinem królowała kusza, jednak jak spiker tłumaczył publiczności, hakownica jest bronią bardziej widowiskową, a strzelająca „ślepakami” o wiele bezpieczniejsza od kuszy czy łuku.
Trochę żałowałem, że nie przyjechaliśmy wcześniej. Podobno od rana można było zwiedzać obóz krzyżacki, przyjrzeć się z bliska rycerzom i ich broni, a nawet wziąć miecz do ręki i na sosnowym palu sprawdzić, jak się tym tnie. Była także okazja, aby postrzelać z łuku albo potańczyć średniowieczne tańce. Po bitwie już nie było tego typu imprez, zmęczeni wojownicy ściągnęli z siebie blachy, zwinęli obozowisko i wkrótce, tak jak publiczność, rozjechali się do domu.
Mam nadzieję, że zobaczymy się za rok.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, sierpień 2009

Czarne pantery





















Czarna pantera, choć długo była uważana za odrębny gatunek, wcale nim nie jest. Swoją barwę zawdzięcza większej ilości pigmentu (melaniny). Przy dobrym świetle można zauważyć charakterystyczne cętki. Podobnie jest z wiatrówkami Panther, będącymi owocem prac niemieckich konstruktorów z firmy Diana.
Większa Panther 31 to nic innego, jak znana od lat Diana 34, tylko z polimerową osadą. Z kolei Panther 21 wydaje się być bliską krewną Diany 28, a jedyną różnicą jest łoże, w przypadku pantery wykonane z czarnego plastiku. Kiedy kociaki dotarły do redakcji, z niewielkim zainteresowaniem otworzyłem paczkę. Nigdy nie przepadałem za plastikowymi wiatrówkami, należę do tradycjonalistów i uważam, że karabin powinien mieć drewnianą osadę. Wszystko jedno, czy będzie to buk, orzech, czy ekskluzywne i egzotyczne drewno z Afryki, drewno należy do tych elementów, które nie tylko pomagają w użytkowaniu, ale też przyciągają wzrok. Plastik jest praktyczny, i to moim zdaniem jedyna jego zaleta.

Oko w oko z drapieżnikiem
Wiatrówki dotarły w oryginalnych paczkach. Gruby, sztywny karton, kolorowe obrazki, mnóstwo napisów. W środku każdego z opakowań leżał karabin zawinięty w folię, dodatkowo zabezpieczony kawałkami styropianu. Nic więcej nie trzeba do szczęścia, a tak zapakowana broń z pewnością dotrze do adresata w idealnym stanie.
Pierwsza różnica, która rzuca się w oczy po wyjęciu karabinków i położeniu obok siebie, to ich długość. Panther 31 jest dłuższa o całe 15 cm, poza tym ma inną, większą osadę ze żłobieniami na chwycie. Całość sprawia wrażenie broni bardziej solidnej. Rzuca się w oczy napis „Made in Germany” na systemie oraz wyrysowana bogini łowów z łukiem w jednej ręce i wiatrówką w drugiej, znak rozpoznawczy firmy Diana oraz oznaczenie modelu. Podobne grawerunki można znaleźć na Panther 21, choć tam nie znalazłem napisu „Made in Germany”. W dzisiejszym świecie, gdzie warunki globalizacji i niższe koszty siły roboczej przenoszą produkcję niemal wszystkiego, co się da na Daleki Wschód, można się domyślać, że brak informacji o miejscu produkcji wskazuje, choć oczywiście wcale nie musi tak być, że broń wykonano w Chinach. Jeśli jednak nawet tak jest, to trzeba przyznać, że dokonano tego z zachowaniem niemieckiej dokładności.
Oprócz różnic jest też kilka podobieństw. Obie wiatrówki mają taką samą muszkę, nałożoną na końcówkę lufy. Identyczne są też szczerbinki. Otwarte przyrządy celownicze oparte są na modnym ostatnio w broni pneumatycznej systemie światłowodów. Jest dyskusyjne, czy kolorowe kropki ułatwiają, czy utrudniają celowanie, jednak w przypadku Panther należy podkreślić, że kropki te są wyjątkowo małe i nie przysłaniają celu w jakimś większym stopniu niż przyrządy tradycyjne, metalowe.
Zwraca uwagę, że w obu przypadkach osłona spustu jest integralnym elementem łoża. Jego przypadkowe uszkodzenie może skutkować koniecznością wymiany całej osady. Z drugiej strony jednak polimer użyty do produkcji sprawia wrażenie solidnego, odpornego na uszkodzenia i zadrapania, więc moje wątpliwości co do zasadności takiego rozwiązania mogą się okazać nieuzasadnione. Ponadto ostatnio modne staje się wykonywanie osady prywatnie, pod konkretnego strzelca, nierzadko z egzotycznego drewna. W takim przypadku niższy koszt zakupu wiatrówki z plastikowym łożem będzie ze wszech miar uzasadniony.
Obydwie wiatrówki wyposażone są w automatyczny bezpiecznik, Panther 31 dodatkowo ma też śrubę do regulacji twardości spustu. W mniejszym kociaku też by się regulacja przydała, spust chodzi dość twardo, choć przewidywalnie.

Zezowate kociaki
Zwykle nie strzelam z otwartych przyrządów celowniczych w testowanych wiatrówkach. Uważam, że z zamontowaną lunetą łatwiej i precyzyjniej można ocenić celność broni.
W przypadku Panther nie jest to jednak tak jednoznaczne, gdyż… W obu przypadkach frezy pod montaż są wykonane z lekkim skosem w stosunku do linii celowania. Powoduje to, że lunetę trudno jest zamontować osiowo. W przypadku Diany Panther 21 błąd był tak duży, że skończyła się regulacja w Bushnellu Elite 3200 10×40, a przestrzeliny na odległości 25 metrów jeszcze schodziły prawie 2 cm od środka tarczy. W tej sytuacji należy założyć jakieś podkładki pod montaż lub zdjąć optykę i popróbować strzelania z wykorzystaniem przyrządów otwartych. Skupiłem się na drugim rozwiązaniu.

Groźny pomruk w środku lasu
Na łące, moim stałym i ulubionym miejscu testowania karabinków, pasły się krowy i konie. Żeby nie być posądzonym o chęć upolowania wołu na kolację, poszedłem z karabinkami do lasu. W półmroku między drzewami łatwiej będzie ocenić przydatność światłowodowych przyrządów celowniczych.
Po rozłożeniu stanowiska na pierwsze strzelanie, wziąłem Dianę 21. Pierwsza tarcza ustawiona na 15 metrów, dalej 5 kolejnych co 5 metrów. 40 metrów na wiatrówkę z deklarowaną mocą na poziomie 9 J to wystarczający dystans. Strzelam i niestety powtarza się to, co działo się podczas prób z ustawieniem lunety, mianowicie z lufy poszedł dym. Dużo dymu. Wygląda na to, że albo w fabrykach nie potrafią prawidłowo nasmarować wiatrówki, albo też smarują ponad normę w celach konserwacyjnych, a właściwym nasmarowaniem powinien zająć się dystrybutor broni. W tym przypadku jednak tego z pewnością nie zrobił, a szkoda. Po kilkunastu strzałach, gdy zorientowałem się, że zjawiska typu „światło i dźwięk” wcale nie słabną, odłożyłem Dianę Panther 21 i wziąłem jej większą siostrę. To samo – dym, huk podczas strzału, a nawet jakby błysk z lufy. I potężne wierzgnięcie. Postanowiłem wrócić do domu, wyczyścić wiatrówki, odpowiednio nasmarować i spróbować jeszcze raz.
Wyjście do lasu nie było jednak tylko wielkim niepowodzeniem. Okazało się, że w warunkach rozproszonego, przyciemnionego światła światłowody w Pantherach świetnie się sprawdzają.

Oswoić panterę
Po dokładnym wyczyszczeniu wszystkich elementów, nasmarowaniu uszczelki tłoka i sprężyny poszedłem znów na łąkę. Szczęśliwie nie było już ani koni, ani krów i Panthery mogły spokojnie rozpocząć swoje polowanie. Na tarcze i metalowe wiewiórki.
Diana Panther 21 to lekka, młodzieżowa wiatrówka. Składna, wygodna. Naciągnięcie sprężyny jest łatwe, nie wymaga od strzelca wkładania w tę czynność nadmiernego wysiłku. Diana ta ma łamaną lufę, brak luzów na kostce obiecuje długie użytkowanie. Podobnie jak polimerowa osada, której nie straszny będzie ani piasek, ani woda.
Podczas strzelania z małej pantery doszedłem do jeszcze jednego wniosku, iż strzelanie z muszką i szczerbinką jest niemal tak przyjemne jak z lunetą. Co prawda nie widać, jak układają się przestrzeliny na 25 metrze. Jednak kiedy podchodzi się do tarczy, można zauważyć, że wszystkie są całkiem blisko środka.
Natomiast nie ma cudów – wiatrówka ma małą moc. Żeby strzelać z niej na większe odległości, trzeba nauczyć się odkładać sporą poprawkę. Kiedy strzelałem do półlitrowej puszki postawionej w odległości 50 metrów, musiałem celować powyżej niej, żeby w ogóle trafić. Celne strzelanie do tarczy moim zdaniem ma sens do maksymalnie 40 metra. Później najmniejszy powiew wiatru może znieść wolno lecący śrut o kilka centymetrów od tarczy.
Diana Panther 31 to już zupełnie innego kalibru zabawka, choć lufa ma akurat tę samą średnicę. Natomiast prędkość, z jaką wylatuje śrut powoduje szybsze bicie serca, a siła uderzenia skutecznie niszczy płaską ściankę kulochwytu. Towarzyszy temu również silne uderzenie kolby opartej na ramieniu, co akurat w stosunkowo lekkiej i bardzo silnej wiatrówce wcale mnie nie dziwi. Gdzieś ta energia skumulowana w sprężynie musi znaleźć ujście.
Bardzo płaska trajektoria lotu wzbudziła we mnie przekonanie, że mam do czynienia z wiatrówką, bliską limitu 17 J. Przy ustawieniu szczerbinki na mniej więcej 25 metrze trafiałem w okolice środka tarczy bez odkładania poprawki praktycznie od 15 metra do 35. Później poprawka była minimalna. Trafienie puszki z 50 metrów w przypadku strzelania z Panther 31 nie jest żadnym wyczynem. A puszka w takim spotkaniu nie ma szans, bo śrut przebija ją na wylot za każdym razem.
Po powrocie na działkę, postanowiłem zmierzyć prędkości wylotowe. Chronograf Combro na lufę, kilka strzałów i wszystko stało się jasne. Panther 21 to lekka, młodzieżowa wiatrówka o mocy ok. 9 J. Panther 31 to prawdziwa armata, a Exact 4,51 wystrzeliwany z niej opuszcza lufę z prędkością 248 metrów na sekundę. To powoduje, że wiatrówka ledwie mieści się w ustawowym limicie 17 J.

Ocena końcowa
Firma Diana znana jest z tego, że nie wypuszcza na rynek bubli. Wiatrówki Panther zdają się potwierdzać tę teorię. Sprawdzone systemy zaadaptowane ze znanych od lat modeli i włożone w polimerowe łoże to z jednej strony dobry, z drugiej zły pomysł. Zły, bo brak w wiatrówkach świeżości, jakichś niespotykanych i nowatorskich rozwiązań. Dobry, gdyż dostajemy sprzęt sprawdzony, uznany na całym świecie, bez wodotrysków, ale solidny. W tym wypadku opakowany w plastikowy łoże, które jednym będzie się podobać, innym mniej, ale niewątpliwie jest bardzo praktyczne i wiele przetrzyma. Dzięki plastikowi broń jest lekka, co w przypadku słabej Panther 21 może być dodatkową zaletą, gdyż młodzieżowa wiatrówka nie może być ciężka. Panther 31 w plastiku jest trudniejsza do opanowania z powodu dużej energii. Wadą jest, co ciekawe, występujące w obu egzemplarzach, nieosiowe wykonanie frezów pod montaż lunety, co utrudnia wyzerowanie optyki. Spust w dwudziestcejedynce mógłby być bardziej miękki, brak mu regulacji znanej z młodszej i większej siostry. Mimo to sprzęt wart jest swoich pieniędzy.
Spośród dużej oferty na rynku Panthery wyróżniają się dobrą jakością, przeciętną, niczym niewyróżniającą się, ale możliwą do zaakceptowania kulturą pracy i dużą starannością wykonania. Jeśli komuś nie przeszkadza plastikowa osada, to powinien rozważyć zakup jednej z czarnych panter.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, wrzesień 2007

RAM





















W ciemności zarysował się kształt przeciwnika. Podniosłem karabinek, wycelowałem, strzeliłem. Spadającym na podłogę łuskom towarzyszyło jęknięcie oddalonego o kilka metrów przeciwnika. I w tym momencie skończyła się amunicja. Niepewny skutków wystrzelonej serii, wyjąłem z kabury pistolet i ostrożnie podszedłem bliżej przeciwnika. Na jego kurtce widać było ciemne plamy. Wygrałem.
Strzelać do człowieka w sposób bezkrwawy? Ćwiczyć praktyczne umiejętności strzeleckie, przyswajać kolejne warianty rozwiązań taktycznych, bez ponoszenia odpowiedzialności karnej z powodu postrzelenia człowieka? Wreszcie czerpać wiele przyjemności z zabawy ze znajomymi, o wiele więcej niż podczas komputerowych sesji Counter Strike’a? Jest to całkowicie możliwe.

Dawno temu w Ameryce…
Kiedy w 1970 roku James Hole opatentował pierwszy marker paintballowy, chyba nikt nie przypuszczał, jakim powodzeniem będzie się cieszył ten rodzaj rozrywki. Początkowo pistolety na kulki służyły farmerom do znakowania drzew i owiec. Dopiero w 1981 roku grupa znajomych spisała zasady zawodów sportowych i w czerwcu tego roku rozegrano pierwszą grę. Wzięło w niej udział 12 zawodników. Ich zadaniem było zdobycie flagi. Walczyli każdy z każdym, bez podziału na zespoły. Nowa dyscyplina, będąca sposobem na rozładowanie emocji, szybko się rozwijała. Dwa lata później rozegrano zawody z pulą nagród w wysokości 14 tysięcy dolarów. W 1984 roku paintball pojawił się w Australii, a po roku rozegrano pierwsze zawody w Anglii. Tak trafił on do Europy.
Pojawiły się liczne warianty gier zespołowych: „zdobycie flagi”, „odbicie zakładnika”, „zabij VIP-a” – to tylko niektóre ze scenariuszy, od lat rozgrywanych na całym świecie. Zasada paintballu jest prosta. Marker – pistolet, czy karabin, za pomocą sprężonego powietrza wystrzeliwuje kulki z farbą. Te, trafiając w cel, rozpryskują się i w ten sposób łatwo się zorientować, gdzie trafił pocisk. Zabawa jest dość bezpieczna, trzeba tylko przestrzegać podstawowych zasad, na przykład nosić na twarzy maskę chroniącą oczy i częściowo szyję. Nie poleca się strzelania w szortach i koszulce z krótkim rękawem. Postrzał nie jest przyjemny. Pamiętam, gdy kiedyś dostałem serią po plecach – sińce miałem przez kilka dni. Z drugiej strony dodaje to tylko zabawie pewnej pikanterii, a myśl o tym, żeby nie dać się trafić, podnosi poziom adrenaliny podczas rozgrywki…
Zabawy i rozgrywki. Tak, paintball to wspaniała zabawa. Jednak nie dla wszystkich. Niektórzy traktują to jako pracę.

Daleko na wschodzie…
Klasyczny marker do Paintballu w niczym nie przypomina prawdziwej broni. Wielka grucha, nierzadko w jaskrawe kolory, będąca magazynkiem na kulki, doczepiona od dołu lub z boku butla ze sprężonym powietrzem. Sprzęt idealny do zabawy.
W 1996 roku w dalekim Hong Kongu panowie Liang Guodong i Lee Chi Keung opracowali założenia systemu RAM – Real Action Marker. Wykorzystując pomysł na bezpieczne strzelanie kulkami z farbą, postanowiono, że markery muszą jak najdokładniej przypominać prawdziwą, ostrą broń, mieć podobną wagę, a magazynki na kulki ograniczoną, w stosunku do klasycznych markerów, pojemność. Zasilane byłyby ze standardowych nabojów CO2, takich samych, jakie wykorzystywane są w wiatrówkach. Repliki RAM w założeniu miały służyć do treningu dla oddziałów wojskowych, policyjnych i jednostek paramilitarnych. Przy wykorzystaniu takiego sprzętu można z powodzeniem ćwiczyć, aż do znudzenia, kolejne warianty odbicia zakładnika. Odbywałoby się to sposób bezpieczny, a przede wszystkim tani. Zestaw kulek kosztuje niewiele więcej niż jeden prawdziwy nabój. Łuski nadają się do wielokrotnego użytku. Co więcej – strzelać można nie tylko kulkami z farbą, ale i z twardego silikonu. Taka amunicja jest właściwie niezniszczalna.
Mamy więc same zalety. A czy są wady? Do redakcji dotarły dzięki firmie Kolter dwa modele markerów, karabinek RAM 9 R i pistolet Walther P 99 RAM. Z przyjemnością przystąpiłem do testów.

Pistolet Bonda na kulki
Walther P 99 RAM już na pierwszy rzut oka sprawia bardzo dobre wrażenie. Polimerowy szkielet, metalowy, oksydowany na czarno zamek do złudzenia przypominają prawdziwą broń. Elementy ruchome, szczelina wyrzutnika łusek – to wszystko sprawia, że początkowo trudno się zorientować, że to tylko pistolet na kulki.
Z zewnątrz od oryginału, poza kilkoma drobiazgami różni go tylko, widoczny od spodu chwytu, wkręcany pojemnik na nabój CO2. Jako że mamy do czynienia faktycznie z wiatrówką, siłą rzeczy próbuję porównać to do innego produktu niemieckiej firmy Umarex – Walthera CP 99. Wiatrówka na śrut nie ma systemu blow-back, ani wkręcanego od spodu pojemnika na gaz, a przede wszystkim, tak wielkiej lufy. Kaliber broni RAM wynosi .43. Wylot lufy naprawdę robi wrażenie, aż się nie chce zaglądać do środka. Budzi respekt. Jeśli ktoś nie wie, że amunicją jest kulka z farbą lub z silikonu, można się całkiem nieźle przestraszyć.
Obsługa pistoletu jest prosta. We wkręcany w chwyt pojemnik wkładamy nabój CO2. Dokręcamy do końca i pistolet ma już zasilanie. Teraz trzeba, naciskając dźwignię przy osłonie spustu, wyrzucić magazynek na kulki. Mieści się w nim 10 sztuk. Tu mała uwaga – o ile nie ma problemu, żeby długo przechowywać magazynek z kulkami silikonowymi, o tyle kulki z farbą mają tendencję do odkształcania się. Po kilku godzinach pozostawania w magazynku nie nadają się one już do strzelania.
Przed oddaniem pierwszego strzału należy załadować kulkę, przez ściągnięcie do tyłu zamka. Z tyłu zamka, podobnie jak w oryginale, pojawia się czerwony znacznik napiętego kurka. Broń jest gotowa do strzału. Jeśli chcielibyśmy ją zabezpieczyć, należy zwolnić kurek przyciskiem w górnej części zamka. Wszystko odbywa się jak w prawdziwej broni. Widać, że projektanci poważnie potraktowali założenia RAM i postarali się o jak najdokładniejsze odwzorowanie P 99.

Walther w akcji
Spust działa bardzo miękko. Oddanie strzału jest związane z ruchem zamka do tyłu i późniejszym powrotem do przodu. W wiatrówkach taki system nazwano blow-back, ma on imitować ruch wsteczny zamka prawdziwego pistoletu. W RAM ruch ten jest bardzo delikatny. Spodziewałem się, że będzie bardziej „kopać”, przynajmniej tak, jak w innym pneumatycznym Waltherze – CP 99 Compact. Tu jednak wszystko jest za słabe. Brak też charakterystycznego szczęku zamka przesuwającego się po prowadnicach. Szkoda, można byłoby to rozwiązać dużo lepiej.
Producent określa prędkość wylotową kulki na poziomie 80 metrów na sekundę, co się zgadza. Wielki pocisk (prawie 11 milimetrów średnicy), zwłaszcza będący kulką z farbą w jakimś jaskrawym kolorze, jest całkiem dobrze widoczny podczas lotu. Zmierza do celu jak po linii. Mimo że lufa nie jest gwintowana, a pocisk lekko podkalibrową kulą, pistolet ma bardzo dobrą celność. Podczas strzelania do tarczy na 15 metrów, w otwartym terenie przy bezwietrznej pogodzie, wszystkie strzały trafiały w obrębie czarnego pola, niszcząc tarczę całkowicie. Tu nie ma małych, łatwych do określenia dziurek w tarczy, ale wielkie dziury. Po wystrzeleniu pełnego magazynka, podarta tarcza do niczego się już nie nadaje.
Oczywiście RAM nie jest po to, żeby strzelać do tarczy… Umawiam się zatem z kolegą, na określenie przydatności pistoletu podczas strzelania do celów ruchomych. Jednym słowem – do siebie. Kolega z klasycznym markerem, ja z Waltherem. Kto pierwszy trafi „wroga”, wygrywa. To był zły pomysł. Zanim podszedłem do niego na odległość strzału, już w moim kierunku poleciała seria z automatu. Nie miałem żadnych szans. Żeby trochę je wyrównać, kolega postanowił zmienić swoje uzbrojenie. Na scenę wkroczył RAM 9 R.

Do szturmu!
Karabin jako żywo przypomina ostrą broń. Jest metalowy, oksydowany. Nawet rozkłada się jak prawdziwy. Magazynek mieści 25 naboi. Właśnie – naboi. W przeciwieństwie do Walthera tu silikonowa kulka lub kulka z farbą włożona jest do specjalnej łuski przed wsadzeniem do magazynka. Bez tych łusek kulki z farbą mogłyby popękać w środku magazynka. A nawet, jeśli tak by się nie stało, to konstrukcja zaworu nie pozwala na to, żeby kulka bez łuski dostała dawkę CO2, wystarczającą do wylotu z dużą prędkością przez lufę. Po prawej stronie zamka znajduje się wyrzutnik łusek, który można zamknąć osłoną zapobiegającą zabłoceniu lub zapiaszczeniu komory. Otwiera się ją przez naciągnięcie dźwigni przeładowania. Wszystkie te operacje cieszą ewentualnego użytkownika i dają mu złudzenie obcowania z prawdziwym karabinkiem szturmowym. Podczas strzału puste łuski wypadają przez otwór wyrzutnika. Tego nie ma w żadnej innej wiatrówce, a decyduje o dużej atrakcyjności sprzętu. Kiedy strzela się w hali fabrycznej lub innym pomieszczeniu z utwardzoną podłogą, dźwięk upadających łusek brzmi jak najpiękniejsza muzyka.
Karabinek jest składny, krótka lufa i wygodna w obsłudze konstrukcja znacznie ułatwia operowanie markerem, zarówno w otwartym terenie, jak i w gęstym lesie czy pomieszczeniach. Ma dość dużą celność. Zasilany 88-gramowym nabojem CO2, wystrzeliwuje kulki z wystarczającą prędkością do tego, żeby można było trafić cel z odległości około 25–30 metrów. Pod warunkiem, że cel stoi nieruchomo. Kulki są na tyle duże, że kilka razy udało mi się, niczym Neo w Matriksie, uchylić przed nadlatującym pociskiem.
Wady? Oczywiście są. Jedną, podstawową jest to, że karabin nie strzela seriami. Przełącznik trybu ognia ma trzy pozycje: zabezpieczony, ogień pojedynczy i ogień ciągły. Niestety, dwie ostatnie różnią się między sobą tylko nazwą, a naciśnięcie spustu powoduje, że lufę opuszcza tylko jedna kulka. Jeśli opuszcza, gdyż zdarzają się i to wcale nie tak rzadko, zacięcia. Kulka wylatuje bądź nie, a łuska zakleszcza się w zamku i trzeba ją wygrzebywać pilniczkiem. W ferworze walki takie zacięcie najczęściej oznacza, że wypada się z gry.

Co z tym zrobić?
Przyznam, że trudno jednoznacznie podsumować testowane wiatrówki RAM. Z jednej strony stanowią one doskonałe zabawki. Blow-back Walthera, czy łuski wypadające z karabinu, dają poczucie, że ma się w ręku coś więcej niż tylko wiatrówkę. Pięknie wykonane, przypominają prawdziwą broń.
Jako wiatrówki jednak nie bardzo się nadają do użytku dla przeciętnego nabywcy. Decyduje o tym wielki kaliber, kulki bowiem dosłownie rozszarpują tarczę. Strzelanie na więcej niż 20 metrów do tarczy jest już bardzo trudne z powodu gładkiej lufy i kształtu pocisków.
Jako markery do Paintballa też się nie spotkają się z dużym zainteresowaniem klientów. W typowej rozgrywce przeciętny zawodnik wystrzeliwuje setki kulek na godzinę. Przeładowanie co chwila magazynka pistoletu, który mieści 10 kulek równa się wystawieniem na pewną przegraną. Pojemność magazynka w RAM R 9 także nie może się równać z typowym markerem.
Czy RAM sprawdza się podczas szkolenia? Tego nie wiem. Na pewno nie daje takiego samego odrzutu, co prawdziwy pistolet. Z drugiej strony jednak może być z powodzeniem użyty do trenowania wariantów taktycznych w typowych scenariuszach ćwiczonych przez oddziały policyjne. Niski koszt broni, o wiele tańsza amunicja, a przede wszystkim zagwarantowanie całkowitego bezpieczeństwa uczestnikom takich ćwiczeń to zalety, które trudno przecenić.
Jeśli ktoś chciałby mieć pistolet RAM, żeby móc postrzelać sobie przy grillu na działce, to raczej odradzałbym ten zakup. Szybko może się okazać, że ulubiona zabawka zostanie rzucona w kąt. Pistolety i karabiny RAM okażą właściwym wyborem dla tych, których strzelanie do tarcz już przestało interesować, a chcieliby poczuć emocje, jakie towarzyszą policjantom i żołnierzom podczas wykonywania misji. RAM zainteresuje te osoby, które nie bawi już paintball, a próbują znaleźć coś, co podniesie poziom autentyczności improwizowanych akcji.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, lipiec 2007

środa, 14 września 2011

FX Monsoon





















Monsun (z grec. zmienny) – układ wiatrów, które zmieniają swój kierunek na przeciwny, w zależności od pory roku. Rozróżnia się: monsun letni (morski) z pogodą deszczową, związaną z niskim ciśnieniem nad lądem i wysokim nad morzem oraz monsun zimowy (lądowy) z pogodą suchą, spowodowaną wysokim ciśnieniem nad lądem i niskim nad morzem. Jak ta definicja ma się do wiatrówki? Zobaczmy… 
FX Monsoon był chyba jedną z dłużej wyczekiwanych nowości wśród wiatrówek PCP. Pierwsze zapowiedzi pojawiły się ponad rok temu. Reklamy karabinka w postaci zdjęć broni na tle burzy z piorunami i… skąpo dawkowane informacje na temat jego możliwości rozpalały do czerwoności miłośników szwedzkiej firmy. Wreszcie jest.

Pierwsze wrażenie
Karabin sprzedawany jest w tekturowym pudle, w środku wyłożonym gąbką. W zestawie znajdujemy broń, magazynek i instrukcję obsługi. Muszę przyznać, że zabezpieczenie przed uszkodzeniem nie jest zbyt dobre i cenny nabytek może dojechać do nas poobijany. Jak na wiatrówkę za 5000 złotych to wygląda nie najlepiej.
Do testów dostarczono mi wersję z polimerową osadą. Można też kupić z drewnianą (orzech), która wygląda o wiele bardziej elegancko. Polimerowa ma jednak tę zaletę, że trudno ją porysować i łatwo utrzymać w czystości, do tego jest tańsza. Poza tym niewiele się różnią. Jedna i druga ma wycięcie na kciuk, bakę w testowanym egzemplarzu była przystosowana dla strzelców proworęcznych, i obie są bardzo dobrze wyprofilowane. Broń jest bardzo składna, a polimerowa osada jest lekka.
System, jak to system… oksydowany na czarno breechblock, po lewej stronie z bezpiecznikiem, po prawej zawiera zamek do przeładowywania broni. Trochę razi moje odczucia estetyczne szczelina miedzy systemem a osadą w tylnej części.
Standardowa szyna na montaż ma szerokość 11 mm. Trzeba pamiętać, że w tej wiatrówce nie użyjemy montażu jednoczęściowego, bowiem przesłoni port ładowania magazynka. W wiatrówce PCP jednak nie ma raczej potrzeby stosowania pancernych konstrukcji, z powodu właściwie braku odrzutu podczas strzału.
Lufa. O niej można powiedzieć tylko tyle, że odznacza się wyjątkową urodą, prawdziwe dzieło sztuki. Lufa jest gruba, z wewnętrznym tłumikiem na całej długości, po prostu rewelacja. Nie ma nic wspólnego z lekkością i finezją AirArmsa S 400. To raczej karabin snajperski do stosowania w ciężkich warunkach, gdzie stuknięcie w lufę nie spowoduje jej skrzywienia. Lufa wyprodukowana w zakładach Lothara Walthera zdaje się obiecywać celność i dobre wyniki – wkrótce to sprawdzę.
Na zakończenie wstępnej oceny muszę jeszcze napisać o pewnym braku. Nie ma mianowicie tak ważnego i przydatnego elementu, jak wskaźnik ciśnienia. Szkoda, bo w wiatrówce za takie pieniądze oszczędzanie na „zegarku” to zwykłe skąpstwo…

Silny wiatr
Jak już wspomniałem, w zestawie oprócz wiatrówki znajduje się magazynek. I to nie byle jaki – szesnastostrzałowy. Ładowanie go jest bardzo proste i przyjemne, nie omieszkałem więc tego zrobić. Przez chwilę tylko zastanawiałem się, jak go włożyć do karabinka (powszechnie wiadomo, że mężczyźni nie czytają instrukcji obsługi, a ja nie jestem wyjątkiem). Na szczęście jego konstrukcja uniemożliwia wsadzenie odwrotną stroną. Jest, siedzi, idę więc strzelać.
Naciskam spust i jestem lekko rozczarowany. Strzał rozlega się tak cicho, że żaden sąsiad nie miał szansy usłyszeć, że strzelam z wiatrówki. A przecież taka ładna, może by pozazdrościli mi trochę… Strzał jest jednak doskonale wytłumiony. Odrzutu też nie ma. Pracująca dźwignia zamka, która każdorazowo odsuwa się do tyłu, a wracając na swoją pozycję ładuje do lufy następny śrut, to jedyny sygnał tego, że śrut opuścił lufę. Nie napisałem dotychczas, że Monsoon jest 16-strzałowym półautomatem. Niesamowitą frajdę sprawia wystrzelanie w ciągu kilku sekund całego magazynku.
Lufa Lothara Walthera nie zawiodła moich oczekiwań. To wyrób najwyższej klasy, a broń jest bardzo celna. Więcej nawet niż bardzo, jest niewiarygodnie celna. Dodając do tego szybkostrzelność, można zmasakrować tarczę albo puszkę w krótką chwilę. Nie nadaje się ona tylko do strzelania seriami do figurek FT, nie wiadomo, który pocisk położył wiewiórkę.
Po opróżnieniu magazynka przyszedł czas na wstępną ocenę. Monsoon mnie nie rozczarował. Dobra, całkiem ładna i składna wiatrówka.

Zmiana pogody
Nie ma jednak róży bez kolców. Wiatrówka ma trzy wady, wszystkie wiążą się z kartuszem na sprężone powietrze. O pierwszym mankamencie pisałem, polega on na braku wskaźnika ciśnienia. Nigdy nie wiadomo, na jak dużo strzałów starczy nam powietrza.
Kolejna wada to brak regulatora. Każdy strzał jest słabszy. Nie wspominając już o tym, że pierwszych pięć też się do niczego nie nadaje, gdyż są za mocne, śrut leci wyraźnie powyżej punktu celowania. Kolejnych 70 jest w miarę stabilnych, ostatnich pięć ewidentnie słabszych.
I dochodzimy do trzeciej wady – 80 strzałów ze stosunkowo dużego kartusza to moim zdaniem za mało. Zaledwie pięć magazynków, które opróżniają się szybko i półautomatycznie. W efekcie strzelanie sprowadza się do mozolnego ładowania magazynka (prosta czynność, ale po kilku razach zaczyna być nużąca), szybkiego strzelania, a po chwili ładowania kartusza. Wyjście na łąkę lub do lasu z wiatrówką, kiedy zapomnimy wziąć ze sobą butlę, bardzo ucieszy nasze żony lub dziewczyny, albo chłopaków. Oznacza bowiem, że nasz wypad będzie krótki i zaraz wrócimy.

Po co komu taki wiatr?
Trudno jednoznacznie ocenić wiatrówkę FX Monsoon. Ani znaleźć dla niej konkretną grupę nabywców. Z racji posiadania magazynka ciężko z takim sprzętem startować w zawodach FT czy HFT. Można, ale ciągłe wyjmowanie i wsadzanie po jednym śrucie do magazynka i umieszczanie go w broni jest lekko upiorne i całkowicie niezgodne z ideą broni półautomatycznej.
Z kolei ładowanie pojedyńczych śrucin bezpośrednio do lufy jest bardzo trudne. Port ładowania jest wąski, ograniczony praktycznie tylko do tego, żeby zmieścił się magazynek. Zadanie nie jest niewykonalne, ale wymaga dużej sprawności manualnej i wąskich palców.
Czy karabin nadaje się do strzelania rekreacyjnego na działce? Oczywiście, zabawa jest wspaniała, ale cena jak za zabawkę trochę poraża. Jeśli kogoś stać to oczywiście można doradzić zakup FX-a, ale trzeba pamiętać, że jest wiele równie dobrych, a jednak wiele tańszych modeli wiatrówek pcp na rynku.
Wygląd? Tak, to może przemawiać za zakupem. Albo w wersji polimerowej dla leniwych, albo w wersji drewnianej dla tradycjonalistów, niezależnie od rodzaju osady, wiatrówka może się podobać. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest swego rodzaju dziełem sztuki, a sztuka, wiadomo, musi mieć swoją wartość. Wcale nie małą.

Podsumowanie
FX Monsoon to wiatrówka, której nazwa doskonale oddaje to, co trzymamy w ręce. Silny wiatr (około 16 J), zmienny. Raz przynosi pogodę, a raz deszcz. Wiatrówka ta ma wiele zalet, choć nie brakuje wad. Trudno jednoznacznie określić grupę docelową strzelców, może być dla każdego albo dla nikogo. Z powodu wysokiej ceny, raczej nie będziemy mieli zbyt często okazji spotkać na strzelnicy kogoś z Monsoonem. Działa to też w drugą stronę, jeśli już jest się posiadaczem tej wiatrówki, z pewnością będziemy na strzelnicy rozpoznawaną osobą, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał popatrzeć, dotknąć broni postrzelać. I być mile zaskoczonym wysoką kulturą pracy oraz niebywałą celnością lub rozczarowanym z powodu wad, o których wspominałem wcześniej.
Nie ma wiatrówki idealnej i FX też z pewnością taką nie jest. To bardzo dobra i droga wiatrówka z kilkoma wadami.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, sierpień 2007

Marsz Mokotowa



















Wóz zaprzężony w jednego konia przejechał obok posterunku przy pałacyku Szustra. W tym samym czasie patrol żandarmerii przeszukiwał młodą kobietę, wytrącając jej podczas tej czynności bańkę z mlekiem. W ciepłym, sierpniowym powietrzu czuć dziwne napięcie. W oddali słychać strzał. Potem kilka serii z peemów i chwila ciszy. Atmosfera staje się nie do zniesienia, powietrze jest aż ciężkie od strachu, grozy i nienawiści do okupanta.
Nagle wokół pałacyku rozpętuje się piekło. Strzelanina, wybuchy granatów, krzyki przebiegających z bronią ludzi w cywilnych ubraniach i jęki rannych żołnierzy niemieckich. Obok rozlanego mleka na ziemi pojawia się kałuża krwi…
Przesadziłem. Prawdziwa krew nie polała się podczas inscenizacji walk powstańczych. Ale wybuchów i krzyków była całkiem sporo. Trup słał się gęsto, choć w przeciwieństwie do zdarzeń sprzed sześćdziesięciu czterech lat, tym razem wszyscy tylko udawali.


















Lekcja historii na żywo
Pierwszego sierpnia na Mokotowie, tak jak i w pozostałych dzielnicach Warszawy, rozpoczęło się powstanie. Jednak jego przebieg, właśnie tam miał trochę inny charakter. W tej dzielnicy było zdecydowanie więcej Niemców niż w którejkolwiek innej. Siedziba Gestapo w al. Szucha, garnizon niemiecki na Wyścigach. Na Mokotowie też jeszcze w październiku 1939 wysiedlono wielu Polaków, a w ich domach osiedlili się niemieccy żołnierze i uzbrojeni cywile, często z całymi rodzinami. W kilku miejscach były kwatery oddziałów żandarmerii czy SS. Dodatkowo szerokie ulice i stosunkowo luźna zabudowa nie sprzyjały typowej taktyce walki w mieście. Trudno było powstańcom niepostrzeżenie podejść i zdobyć niemiecką placówkę. W ciężkich walkach, słabo uzbrojeni powstańcy próbowali bezskutecznie wykonać zadanie. Wiele kompanii szturmowych Armii Krajowej praktycznie przestało istnieć.
To wszystko spowodowało, że po krótkotrwałych walkach 1 sierpnia część oddziałów powstańczych opuściła stolicę i ewakuowała się do lasów pod Warszawą. Ci, którzy zostali, próbowali zabezpieczyć zajęty teren, budowano barykady, organizowano normalne życie. Nawet, gdy ewakuowane oddziały wróciły spod Warszawy i włączyły się do walki o Mokotów, nigdy nie udało się powstańcom w sposób znaczący poszerzyć zajmowanego terenu, osiągając ledwie kilka lokalnych sukcesów. Powstańcy nie mieli na wyzwolenie całej dzielnicy dość sił, ani środków. Ograniczano się więc głównie do obrony.
Wróciło w miarę normalne życie. Organizowano koncerty, szkoły i szpitale, wprowadzano zarządzenia dla ludności cywilnej. Nigdzie indziej nie działała tak prężnie cywilna administracja, jak właśnie na Mokotowie. Charakter walk też był inny niż na Woli, czy na Starówce. Dopiero pod koniec września, gdy ostatecznie zlikwidowano opór powstańców na Czerniakowie, Niemcy przypuścili szturm na Mokotów, który w po kilku dniach niezwykle krwawych walk padł. O tych wydarzeniach właśnie opowiadała inscenizacja, ktorą mogłem obejrzeć miesiąc temu.

















Będzie Hitler?
Ze znalezieniem miejsca rekonstrukcji nie miałem żadnego problemu. Kiedy zaparkowałem samochód kilka przecznic od pałacyku Szustra, zewsząd w jego kierunku podążały grupki ludzi. Myślałem, że będę sprytny i jeśli przyjadę na czterdzieści minut przed rozpoczęciem imprezy, to znajdę bez kłopotu jakieś dobre miejsce, z którego wszystko będzie widać i będę miał możliwość robienia zdjęć. Nic bardziej mylnego. Takich cwanych jak ja, były setki, a jeszcze cwańszych, tych którzy już od godziny okupywali najlepsze miejscówki – dziesiątki.
W efekcie miałem do wyboru niewygodne miejsce na poręczy ławki albo całkiem niezłe w rogu placyku przed pałacem, z którego co prawda widać było mnóstwo niemieckich żołnierzy, ale za to pałac tylko za skutecznie zasłaniającymi drzewami, a wszystko to zza pleców bardzo wysokiego pana przede mną. Nie chciał się zamienić ze mną na miejsca, i wcale mu się nie dziwię, bowiem już na dwa kwadranse przed rozpoczęciem przedstawienie zapowiadało się bardzo interesująco.
Ludzie wciąż dochodzili. Gdyby nie organizatorzy, którzy wokół placu manewrowego poustawiali płoty i pilnujących ochroniarzy, żeby nikt po „scenie” nie chodził, to z pewnością „ludność cywilna” szybko zbratałaby się z „wojskami okupacyjnymi”. Każdy przepychał się do środka, jak mógł. W efekcie, moje wspaniałe miejsce przestało być dobre, kiedy tłum wokół mnie zgęstniał. Nie pozostało nic innego, jak wyjąć aparat fotograficzny, podnieść go góry i zastygnąć w tej pozycji. Wszędzie dookoła widać było podniesione ponad tłumem ręce z kamerami i aparatami, wycelowanymi w niemieckich żołnierzy przygotowujących się do inscenizacji.
Czuć było narastające zniecierpliwienie i podniecenie. Kiedy się zacznie? Czy ten Niemiec, który jedzie na motocyklu tylko sprawdza, czy motor dobrze pracuje, czy już się zaczęło? Szczególnie kilku chłopców stojących niedaleko mnie głośno wyrażało swój zachwyt tym, co widzieli dookoła. „Patrz, ma szmajsera”, „eee, co ty, to pepesza”. „Nie, mówię ci, to szmajser”. „A popatrz tam, widzisz, Niemcy w samochodzie. Ciekawe, czy Hitler też przyjedzie?” „Nie, Hitler już nie żyje, tata mi mówił, że popełnił samobójstwo w Berlinie”.



















Oto dziś…
Wreszcie się zaczęło. Przejechała niemiecka ciężarówka Opel Blitz, na pace kilku żołnierzy w mundurach lotników. Lektor wprowadza publiczność w atmosferę tamtych dni. Opowiada, jak po chwilowej panice pod koniec lipca, część niemieckich oddziałów i urzędów wraca do stolicy. Gubernator wydaje zarządzenie o zebraniu się stu tysięcy mężczyzn ludności cywilnej do kopania rowów przeciwko sowieckim czołgom. Na ulice wracają patrole żandarmerii.
To wszystko zgromadzona publiczność widzi na własne oczy. Oto idą pod rękę zakochani, zatrzymują się pod słupem ogłoszeniowym, na których widać plakat z zarządzeniem. Niemiecki patrol zatrzymuje przechodniów i poddaje szczegółowej rewizji kilku z nich. Ulicami przejeżdżają samochody z wojskiem, furmanka, motocykle. Rykszarz wozi pasażerów. Pod budką wartowniczą jakaś prostytutka flirtuje z niemieckim podoficerem. A lektor wciąż mówi. O młodzieży podążającej na pozycje wyjściowe z bronią lub tylko nadzieją na jej zdobycie. O przygotowaniach. O tym, że już od godziny 16 słychać strzały w całym mieście, że na pl. Napoleona już wre walka. Wreszcie zaczyna się też na Mokotowie. Padają pierwsze strzały. Wybucha pierwszy granat. „Hej, zobacz, nasi!”, krzyczą do siebie stojący obok mnie chłopcy. I rzeczywiście, między drzewami przebiegło dwóch schylonych cywili z bronią. Jeden z nich rzuca granat. Błysk, huk, chmura dymu. Niemcy ostrzeliwują się, ale nie wytrzymują impetu uderzenia i uciekają. Zabierają ze sobą kilku rannych, pozostawiają poległych. Zwycięstwo!



















Hej, chłopcy…
Lektor znów snuje swoją opowieść, a zgromadzona wokół pałacyku publiczność widzi na własne oczy to, o czym mówi. Nie udało się zająć wszystkich wyznaczonych celów natarcia. Zdziesiątkowane bataliony powstańcze opuszczają dzielnicę, pozostawiając za sobą nieliczne oddziały osłonowe. Prawdopodobnie jedno zdecydowane natarcie Niemców, a Mokotów byłby ostatecznie stracony. Okupant jednak nie ma dość sił albo nie otrząsnął się jeszcze z zaskoczenia. Ogranicza się do bestialstwa i mordu na ludności cywilnej. Widzimy, jak żołnierze z różnych formacji przepędzają ludzi, selekcjonują, rozstrzeliwują mężczyzn i dzieci. A lektor opowiada, jak niedaleko od miejsca, w którym właśnie stoję, rozstrzelano dziesiątki dzieci z pobliskiego sierocińca. Kiedy jednak odziały AK wróciły do miasta, sytuacja się poprawia. Budowane są barykady, wydawane zarządzenia władz cywilnych. Choć na linii nie milkną strzały, to wewnątrz wyzwolonego fragmentu dzielnicy toczy się na pozór normalne życie. Ludzie spacerują, dozorcy sprzątają ulicę. Prostytutkę, która jeszcze niedawno flirtowała z niemieckim żołnierzem złapano i ogolono jej głowę na znak hańby.
Jednak walka toczy się dalej. Przebiega patrol z rannym. Po kilku chwilach widzimy, jak w innym placu odbywa się pogrzeb poległego powstańca. Kiedy wydaje się, że życie znów biegnie jak w czasie pokoju, słychać ryk nurkującego bombowca. Nie widać go, ale to tylko potęguje strach. Po chwili między drzewami przed pałacem wybuchają dwie bomby, a kolejnych rannych trzeba odnieść do szpitala.
A lektor opowiada. O walkach, o głodzie, o strachu. O bohaterskiej śmierci Doroty Krahelskiej, której twarz uwieczniono na pomniku warszawskiej syrenki. Otrzymała ona śmiertelną ranę, wyciągając rannego spod ostrzału. Ale słychać też bardziej radosne historie. W tle płynie piosenka o sanitariuszce Małgorzatce.



















Z dymem pożarów
Kiedy w połowie września Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji przyczółka na Czerniakowie, zajadłość walk w tamtym rejonie przypominała te sprzed miesiąca na Starym Mieście. Po kilku dniach, kiedy w posiadaniu powstańców pozostawały już tylko dwa domy, zapadła decyzja o ewakuacji. Części żołnierzy Zgrupowania Radosław udało się przebić do Śródmieścia, część przepłynęła Wisłę, wielu zginęło. Niektóre oddziały udało się ewakuować kanałami na Mokotów. Również i to zostało pokazane w ramach inscenizacji. Choć samego wyjścia z kanałów wobec tłumów zgromadzonej publiczności nie zauważyłem, to jednak z łatwością dostrzegłem żołnierzy i sanitariuszki w typowym dla staromiejskich żołnierzy umundurowaniu – niemieckich panterkach, hełmach i oporządzeniu zdobytym w magazynach SS na Stawkach. Brudni, nierzadko ranni i przeraźliwie zmęczeni, szybko pod ostrzałem przebiegli od włazu kanału pod pałacyk. „Co się stało? Czerniaków padł? Gdzie Sowieci, gdzie Niemcy” – słychać było w tych pytaniach powstańców z Mokotowa obawę, strach o to, co będzie dalej.
I słusznie. Nie trzeba było długo czekać, tak jak i we wrześniu 1944 nie czekano długo. Wkrótce Niemcy przystąpili do skoncentrowanego ataku. Na placu przed pałacykiem Szustra pojawił się niemiecki transporter opancerzony, za którym ukrywał się pluton żołnierzy niemieckich. Na patkach ich kołnierzy widoczne były charakterystyczne oznaczenia żołnierzy z batalionów wschodnich, okrytych złą sławą własowców.
Znów słychać było strzały. Krzyki walczących przeplatały się z jękiem rannych i konających. Za drzewem korespondent niemieckiej propagandy rejestrował kamerą ostatnie walki na Mokotowie. Wkrótce było po wszystkim. Tych powstańców, którzy nie padli w walce – dobito albo popędzono do niewoli. Tylko nielicznym udało się uciec kanałami do Śródmieścia, jedynego skrawka jeszcze polskiej, jeszcze walczącej stolicy.




















Brawa i pamiątkowe zdjęcia
W inscenizacji brało udział kilkadziesiąt osób z różnych grup rekonstrukcyjnych. Zarówno oddziały niemieckie, jak i polskie świetnie przygotowały się do przedstawienia. Widać było, że wielotygodniowe ćwiczenia nie poszły na marne. Umundurowanie, uzbrojenie, a także taktyka, czy wreszcie pokaz musztry stały na najwyższym poziomie. Aż trudno uwierzyć, że to tylko przebierańcy, sympatycy wojskowości i entuzjaści żywej historii, a nie prawdziwi i wciąż młodzi uczestnicy tamtych wydarzeń.
Wszyscy, bez wyjątku – Niemcy i Polacy otrzymali gromkie brawa. Na twarzach kilku gości honorowych z powstańczymi opaskami na rękawach marynarek i sukienek widać było wzruszenie. Nawet ci chłopcy, którzy przez całe przedstawienie stali niedaleko mnie i zastanawiali się, czy przyjedzie Hitler, stali jacyś dziwnie poruszeni, bez słowa. Tylko klaskali. Widać było, że taka lekcja historii na żywo wywiera dużo większe wrażenie na małym odbiorcy niż nudna lekcja w murach szkolnych. Myślę, że nie żal odtwórcom ról tych wielu godzin poświęconych na ćwiczenia, czy walki o fundusze związane z przedstawieniem. W prasie jeszcze niedawno można było przeczytać, że urząd miasta nie ma pieniędzy na tę rekonstrukcję i obchody chciano zredukować do „wieczorku z piosenką powstańczą”. Na szczęście ktoś jednak doszedł do wniosku, że rekonstrukcja może być nie tylko świetną promocją dla dzielnicy, ale i wspaniałą lekcją historii i patriotyzmu.
Na koniec można było bliżej przyjrzeć się uczestnikom inscenizacji, podziwiać ich ekwipunek, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie „z powstańcem”. Usłyszałem też, że podobno w przyszłym roku ma się odbyć podobna inscenizacja na Starówce. Mam nadzieję, że będzie równie udana.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, wrzesień 2008