wtorek, 4 października 2011

Odgrzewany kotlet panierowany












Wiele jest na rynku modeli wiatrówek PCP, jednak chyba żadna nie jest tak popularna, jak AirArms S 400/410. Lekka, zgrabna, celna, trwała – czasem jest pierwszą kupowaną wiatrówką z kartuszem na wstępnie sprężone powietrze, nierzadko też ostatnią. Oprócz kilku zalet ma też drobne wady, które producent próbował wyeliminować w nowym modelu S 510.
Kilka lat temu opublikowaliśmy tekst Piotra Makucha o wiatrówce S 400 w wersji Carbine. Wnioski, jakie autor wyciągnął podczas strzelania z wiatrówki były następujące – tani karabin z najlepszym na rynku stosunkiem ceny do jakości, z dobrą lufą Lothara Walthera, celny i niezawodny. Do kwestii niezawodności za chwilę wrócę, zostało to bowiem zweryfikowane przez czas i setki użytkowników. Bez wątpienia jednak S 400 jest bardzo udaną konstrukcją.
Oprócz wielu zadowolonych użytkowników pojawiały się jednak nieliczne głosy krytyków konstrukcji. Najczęściej narzekano na cienką lufę, która wygląda dość pokracznie, przy czym dowodzono, jak łatwo przestawia się punkt trafienia po uderzeniu tak cienką lufą w drzewo.
Niekiedy też krytykowano dość głośny strzał, a także system przeładowania. Ruch dźwignią zamka nie każdemu przypada do gustu, niektórym kojarzy się bardziej ze zmianą biegów w samochodzie, niż strzelaniem z wiatrówki.
Wydaje się, że ktoś w firmie AirArms dokładnie wsłuchał się w głosy krytyczne, bowiem od niedawna mamy na rynku nowy model wiatrówki: S 510.

Pierwsze wrażenie
Wiatrówka, podobnie jak wcześniejsze S 400 czy S 410 przyszła do redakcji w brązowym kartonowym pudle. W środku znajdował się karabin unieruchomiony dwoma kawałkami kartonu, zestaw kluczy imbusowych, niezbędnych do regulacji wiatrówki oraz końcówka do ładowania kartusza i instrukcja. Czyli klasyka...
Nie podobają mi się te airarmsowe opakowania. Karton jest dość cienki, niedbały kurier rzucając paczki do samochodu łatwo może coś uszkodzić. O wiele lepiej rozwiązują to inne firmy, choćby angielski Daystate, który w kartonie dodatkowo umieszcza blok styropianu z wytłoczeniem na karabinek i dodatki.
Na szczęście tym razem kurier uważał i AirArms dojechał bez żadnego uszczerbku. W tym miejscu muszę się przyznać, że mam wiele sympatii do karabinków z serii S 400 i S 410. Używałem S 400 ponad rok. Sprawdził się zarówno podczas rekreacyjnego strzelania na działce, jak i na zawodach. Dlatego z dużą niecierpliwością czekałem na S 510.
Karabin może się podobać. Ba! W zasadzie MUSI się podobać. Poprawiono jego największą i najczęściej krytykowaną wadę, czyli cienką lufę. Może nie do końca, ale na pierwszy rzut oka karabin ma grubą lufę, zupełnie jak w varminowych sztucerach. Po bliższym przyjrzeniu się widać, że to, co wydaje się lufą to tylko nakładka. Nakręcana na gwint, wychodzący z zamka, na drugim końcu podtrzymywana przez ósemkę. Pełni jednocześnie funkcję wstępnego tłumika. Co to znaczy wstępnego? Trochę tłumi, ale nie do końca. Słychać strzał, zupełnie wyraźnie, jednak odgłos nie jest już tak głośny jak w przypadku wcześniejszych konstrukcji. Jest też bardziej przyjemny.
Jeśli dla kogoś okaże się za głośny, to zawsze będzie można założyć dodatkowy tłumik. Teraz jest to łatwiejsze niż kiedyś, bowiem pasują standardowe tłumiki ½ cala, także te z oferty innych producentów. Wystarczy odkręcić końcówkę lufy i nakręcić tłumik. Prościej się już chyba nie da.
Ponadto tłumik wkręcany w osłonę lufy nie będzie obciążał samej lufy i jest szansa, że po takiej operacji nie zmieni się punkt trafienia, co często zdarzało się w przypadku S 400 czy S 410.
Ósemka oczywiście ma wycięcie na lufę o większej średnicy niż w poprzednich modelach. I to jest bardzo dobra wiadomość dla posiadaczy S 400. Bywało, i to całkiem często, że ktoś dorabiał we własnym zakresie osłonę lufy. Zawsze wówczas pojawiał się kłopot z rozwiercaniem otworu w ósemce lub kombinowanie z dwoma kawałkami osłony – przed ósemką i za. Teraz wystarczy zamówić samą ósemkę od S 510 i do niej dorobić osłonę lufy.
Trochę też zmieniła się nakrętka osłaniająca port ładowania kartusza. Podobnie jak końcówka lufy ma ukośne ozdobne wyżłobienia. Trochę mi to przypomina rozwiązanie, jakie stosuje się w wiatrówkach firmy Falcon. Jak widać, firmy te chyba bliżej ze sobą współpracują niż mi się wydawało. Ciekawe, czy te zakrętki są wymienne między wiatrówkami Falcona i AirArmsa?
Mnie nie udało się tego sprawdzić...
Co jeszcze się zmieniło? Już tylko dwie rzeczy. Pierwsza to szczegół techniczny, dla wielu użytkowników bez znaczenia. Otóż w S 400 (nowego typu, żeby była jasność) blok zamka mocowany jest sześcioma śrubami, z czego dwie wkręca się od spodu, a cztery od góry. W przypadku S 510 wszystkie śruby wkręcane są od spodu. Czemu ma służyć ta zmiana, nie wiem, jedynie mogę przypuszczać, że ma to jakiś związek z największą różnicą, jaka jest między S 410 a S 410. Tą różnicą jest sposób przeładowania.

Więcej sportu
Żeby przeładować karabin S 410, należało najpierw przesunąć do góry dźwignię zamka, następnie pociągnąć ją do tyłu, napinając sprężynę zbijaka. Potem dosunąć z powrotem dźwignię do przodu i domknąć, posuwając do dołu. W S 510 przeładowywanie odbywa się o wiele szybciej, gdyż jest to konstrukcja z dźwignią typu side lever. Całe przeładowanie polega na pociągnięciu uchwytu do tyłu i naciągnięcie tym samym sprężyny zbijaka, po czym domknięciu dźwigni. W tym momencie mamy już śrut wprowadzony do lufy i karabin jest gotów do strzału. Szybciej i prościej może być już tylko w półautomacie.
Przyznam się, że początkowo nie przekonywał mnie ten sposób przeładowywania. Tym bardziej, że dźwignia lekko haczyła, poszczególne elementy nie pracowały dość płynnie i w moim odczuciu daleko było temu rozwiązaniu do elegancji S 410. Jednak po pewnym czasie zauważyłem także pozytywne cech dźwigni side lever. Przede wszystkim szybkość działania. Co prawda strzelając na działce do tarczy, czy na zawodach do metalowych figurek FT czas nie ma takiego znaczenia, jednak samo przeładowywanie jest nie tylko szybsze, ale i łatwiej je przeprowadzić, leżąc gdzieś na ziemi. Oczywiście pod warunkiem, że wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku. W testowanym egzemplarzu zaczęło, dopiero po przesmarowaniu mechanizmów dźwigni. Za to potem działało tak, że trudno byłoby wskazać lepiej dopracowaną konstrukcję.
W związku z tym, że szybciej można załadować nowy śrut do lufy, szybciej się też zwykle kończy śrut w pudełku. Zgodnie z zawołaniem „szybciej, dalej mocniej”. Choć tu właściwie tylko słowo szybciej jest na miejscu. Dalej i mocniej już niekoniecznie, bowiem wiatrówka jest tak fabrycznie ustawiana, by nie przekroczyć limitu 17 J. W testowanym karabinku było nawet mniej, około 14,5 J. Na szczęście regulacja jest bardzo prosta - wystarczy odkręcić małą śrubkę znajdującą się z prawej strony kartusza. Pod nią znajduje się śrubka do regulacji energii strzału. Po pięciu minutach zabawy miałem już wartość ustawioną na około 16 J, czyli w sam raz na zawody.

Strzelanie
Przede wszystkim poszło w ruch chrono, czyli urządzenie do mierzenia prędkości wylotowej śrutu. Znając prędkość i masę pocisku bez trudu można poznać energię początkową. A testując karabin warto oddać kilka serii strzałów, żeby sprawdzić, czy prędkości wylotowe są mniej więcej stałe czy jednak falujące. Stałe lub bardzo do siebie zbliżone dają niemal pewność, ze każdy śrut podąży dokładnie tam, gdzie chcieliśmy go posłać. W przypadku prędkości falujących już nie jest tak cudownie, przy strzelaniu na większe odległości różnica w opadzie śrutu może sięgać nawet kilku centymetrów. Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego przestrzeliny układają się dość blisko siebie w osi poziomej, jednak w osi pionowej różnice są dużo większe, to wyjaśnieniem tego będzie właśnie najprawdopodobniej zmienna prędkość wylotowa śrutu.
A jak jest w przypadku S 510? Całkiem nieźle, zważywszy na to, że wiatrówka nie ma regulatora prędkości.
Kartusza nie warto ładować do wartości wyższej niż 170-180 b. Więcej to tylko strata energii i śrutu, strzały były bardzo niestabilne i słabsze niż zamierzona wartość około 16 J. Kiedy na manometrze było 170 b, karabin zaczął strzelać bardzo powtarzalnie. Różnice w prędkości między jednym strzałem a drugim nie były większe niż 3 m/s, przy czym najczęściej różnica wynosiła około 1,5 m/s. Typowa dla karabinków bez regulatora jest tak zwana górka energetyczna, czyli kilka strzałów ma wyraźnie wyższą energię niż pozostałe. W tym przypadku tak się działo przy ciśnieniu w kartuszu około 150 bar i dotyczyło około siedmiu strzałów. Jednak można założyć, że od 170 do 90 b mamy około 80 strzałów, z czego takich naprawdę stabilnych będzie około 50. To wystarczająca wartość nie tylko do rekreacji, ale i na zawody. Oczywiście strzałów rekreacyjnych można oddać jeszcze więcej. Jeśli ktoś się uprze, to i 150 da radę, jednak trudno będzie mówić o jakiejś powtarzalności wyników.
Jak już wcześniej wspomniałem, karabin jest dziesięciostrzałowy. Śrut ładuje się do magazynka,. Niczym nie różni się on od tego, który opisywałem już w przypadku karabinka S 410. Ładowanie jest bardzo proste i szybkie. Z boku zamka pod dokręconą listwą znajduje się mechanizm indeksujący magazynek. Podobnie jak w S 410, także i tu trzeba liczyć, ile strzałów się oddało lub próbować kontrolować ich liczbę, patrząc na półprzezroczystą ściankę magazynka. Gdy się nabierze wprawy, można się do tego przyzwyczaić.

Wady i zalety
Zacznę od zalet. Ten karabin jest po prostu śliczny. Lekki, waży mniej niż 3 kg, nawet z lunetą będzie doskonałym wyborem nie tylko dla mężczyzn, ale także dla kobiet i młodzieży. Krótka lufa dodatkowo sprawia, że wiatrówką w terenie będzie łatwiej operować, zwłaszcza jeśli urządzimy sobie stanowisko strzeleckie w krzakach w gęstym lesie.
Osada niczym nie różni się od tych montowanych w S 400/410 i to moim zdaniem też jest zaletą. Można wybierać między drewnem bukowym i orzechowym. Z tego drugiego wykonywane są również osady dla osób leworęcznych oraz z wycięciem na kciuk (thumbhole). Zwykle osady orzechowe u AirArmsa są piękne, ale już i bukowym niewiele tu brakuje. Ładne, eleganckie ryflowania nie tylko poprawiają chwyt, ale także sprawiają, że karabin nabiera szlachetniejszego wyglądu.
Dzięki nakładce na lufę karabin wygląda jakoś poważniej, przy okazji lufa już nie jest narażona na uszkodzenia mechaniczne. System przeładowania daleki jest od myśliwskich klasycznych rozwiązań, ale po pierwsze w Polsce i tak polować z wiatrówką nie można, a po drugie do dźwigni side lever łatwo się przyzwyczaić. Co więcej, trudno się od niej odzwyczaić...
Spust w karabinku można regulować. Dokładnie tak samo, jak w pozostałych konstrukcjach, można ustawić siłę i długość drogi pierwszego stopnia oraz siłę drugiego. Bez większego kłopotu szybko każdy może wyregulować spust pod siebie, tak jak lubi.
Manometr umieszczony od spodu wskazuje nam, ile jeszcze jest powietrza w kartuszu. Zwłaszcza w przypadku tak małego kartusza (w wersji S 400/410 Classic jest dłuższy) taka informacja może być bardzo przydatna.
Dobrze. A czy karabin ma jakieś wady? Tak, niestety.
Główną bolączką każdej konstrukcji z rodziny S 4xx jest to, że można oddać strzał z niedomkniętą dźwignią. Obojętne, czy to zamek starego, czy nowego typu, jeśli sprężyna zbijaka została naciągnięta, to po naciśnięciu spustu pada strzał. Trzeba bardzo uważać, żeby podczas przeładowywania trzymać palec z dala od spustu. Takie zachowanie to co prawda elementarna umiejętność każdego strzelca, jednak czasem wypadki się zdarzają.
Kolejną wadą jest to, że zbyt delikatnie ustawiony spust ma tendencję do samostrzałów. Innymi słowy praktycznie nie da się wyregulować tak, że strzał pada po dotknięciu języka spustu, bo wystarczy delikatne uderzenie i padnie bez naszej ingerencji.
Cechą testowanego karabinka był też krótki kartusz. Co wcześniej zapisałem in plus, czyli zgrabność konstrukcji i kompaktowe wymiary, teraz zapiszę do kategorii wady. I nie o lufę tu chodzi, bo ta pochodząca z zakładów Lothara Walthera jest doskonała, ale o długość i pojemność kartusza. Jednak czasem warto mieć więcej stabilnych strzałów niż 50.
Jednak największą jego wadę zostawiłem sobie na deser. Jak wspomniałem na początku, karabinki z serii S 400 cieszą się olbrzymią popularnością z powodu świetnego stosunku ceny do jakości. Niestety, wersji S 510 to nie dotyczy. Początkowa cena u polskiego dystrybutora była całkowita porażką, ale i dziś kiedy karabin trochę staniał, nadal trzeba na niego wydać ponad 3000 zł. Wersja z dźwignią side lever jest droższa o kilkaset złotych od wersji z tradycyjnym zamkiem. Przyznam się, że nie rozumiem takiej różnicy w cenie, przecież kawałek rurki na lufę i inny sposób ładowania chyba nie podnosi kosztów produkcji w sposób znaczący.
Tak czy inaczej karabin jest konstrukcją tyleż ciekawą, co udaną. Gdyby nie jego cena, pewnie cieszyłby się większą popularnością, ale i tak sądzę, że często będzie spotykany na strzelnicach, czy torach HFT. Choć osobiście wolałbym poczekać na wersję S 500 Classic lub S 510 Classic i cieszyć się większą ilością strzałów z jednego kartusza. Ciekawe, jak długo jeszcze trzeba będzie czekać na kolejne modele AirArmsów. Na razie udana konstrukcja sprzed lat doczekała się nowej odsłony w postaci S 510 Carbine. A że odgrzewane danie jest wciąż smaczne, to chyba tylko kwestią czasu są nowe premiery.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", maj 2009

Wiatrówka od Armaniego











Z wiatrówkami jest jak z garniturami. Można iść do sklepu i kupić garnitur gotowy, a można iść do krawca, który weźmie z nas miarę i z wybranego materiału uszyje dokładnie to, czego sobie życzymy. Który jest lepszy? Z całą pewnością lepiej leży ten szyty na miarę i podobnie lepiej leży wiatrówka szyta na miarę.
Zakup wiatrówki może być prawdziwym wyzwaniem. Po pierwsze jest tak duża oferta na rynku, że wybór może przyprawić o ból głowy. Na dobrą sprawę jedynym ograniczeniem wydaje się tylko zasobność portfela. Ale czy rzeczywiście?
Niezupełnie. Niektóre wiatrówki występują na przykład z osadą w wersji dla strzelców praworęcznych. Tak po prostu – nie da się kupić innej. Można powiedzieć, że to żaden problem, wystarczy kupić karabin innej firmy albo inny model. Jednak oferta dla strzelców leworęcznych jest ograniczona do kilkunastu modeli. Często też jest tak, że osadę dla leworęcznych wykonuje się tylko z orzecha, nie używa się tańszego buku i siłą rzeczy taka osada podnosi cenę wiatrówki o kilkaset złotych. Jawna dyskryminacja. Można powiedzieć, że są przecież osady typu ambi, zarówno dla prawo-, jak i leworęcznych strzelców. Dla każdego. Czyli dla nikogo – dobra osada powinna być dopasowana do strzelca, w tym przypadku wzory uniwersalne rzadko się sprawdzają.
Niekiedy stajemy przed innym wyborem. Zależy nam na konkretnym systemie. Niezależnie od tego, czy będzie to karabin takiej, czy innej firmy, kupujący wie, czego oczekuje. Zwraca przede wszystkim baczną uwagę na to, by spust, lufa, powtarzalność strzału, czy kultura pracy były na satysfakcjonującym go poziomie. Zupełnie nie zawraca sobie głowy podczas zakupów wyglądem broni. Z czasem jednak postanawia zmienić osadę na taką, która będzie nie tylko funkcjonalna, ale jeszcze zaspokoi jego poczucie estetyki.
Kolejnym przykładem zmiany osady jest podwyższenie baki. Często się zdarza, że po zmianie lunety właściciel zaczyna czuć pewien dyskomfort. Wiążę się to z tym, że nowa luneta może mieć mniejszą lub większą średnicę tubusu lub obiektywu. Podniesienie osi optycznej lunety nawet o parę centymetrów może spowodować, że złożenie się do strzału będzie mniej wygodne. Najprostszym rozwiązaniem tego problemu jest podniesienie baki w osadzie wiatrówki. Ale nie każda ma tę wysokość regulowaną. Jeśli nie ma śrub regulacyjnych, należy wprowadzić niezbędne modyfikacje.

Jak to zrobić?
Najprościej będzie kupić kawałek drewna na osadę, jakieś dłuta, młotki, frezarkę, dremel, imadło, stół montażowy…
Oj, długo można by wymieniać. To chyba nie jest najprostsze rozwiązanie. Jeśli nie mamy własnego warsztatu wyposażonego w przynajmniej większość podstawowych narzędzi, lepiej zlecić tę pracę komuś, kto nie tylko ma niezbędne instrumenty, ale także niezbędną wiedzę i doświadczenie. Podobnie jak z garniturem – można uszyć samemu, ale lepiej iść do mistrza krawieckiego.
Mistrz może pracować w sposób tradycyjny lub nowoczesny. Tradycjonalista większość prac będzie wykonywał ręcznie przy użyciu prostych narzędzi. Takie osady wykazują niepowtarzalność formy, właściwie każda jest inna, nawet jeśli były robione na podstawie tego samego wzoru. Także ryflowanie, czy inne zdobienia wykonywane są ręcznie. Taka osada to często dzieło sztuki. W jednym z najbliższych numerów spróbujemy przybliżyć warsztat jednego z artystów, który wiele czasu i serca wkłada w ręczne wykonanie osady do karabinu.
Innym sposobem jest wykonanie osady przy pomocy maszyn sterowanych komputerowo. Takie prace nie muszą być już nacechowane niepowtarzalnością wzoru, jednak nie należy się spodziewać, że na każdym kroku wśród innych strzelców będziemy spotykać takie same wiatrówki. Każdy wzór można zmodyfikować, nadając minimalnie inny kształt lub inne zdobienia. Przeprogramowanie maszyny nie zajmuje dużo czasu.
Uczestniczyłem ostatnio w procesie powstawania osady do wiatrówki AirArms S 400. Kolega, który kupił używaną wiatrówkę stanął przed problemem, czy zamówić nową fabryczną osadę dla strzelców leworęcznych, czy może jednak zlecić komuś wykonanie jej ręcznie. W związku z tym, że nowa osada fabryczna jest kosztowna, a i tak nie spełniała wszystkich jego oczekiwań względem długości i kształtu, zdecydował się na wykonanie nowej u jednego z rzemieślników. Założenie było takie: wiatrówka ma być wykonana z drewna twardszego, a zatem bardziej wytrzymałego na zarysowanie od buku, czy orzecha włoskiego. Miała mieć ozdobne ryflowanie podobne do tego, jakie jest na fabrycznych karabinkach. A kształt osady miał być połączeniem kilku najlepszych wzorców w swojej klasie, ze szczególnych uwzględnieniem osady z karabinka Daystate Mk 4 ST.
Kolega Darek, który podjął się wykonania osady stanął przed nie lada problemem, ale dzieło zostało uwieńczone sukcesem. Oto jego relacja z przebiegu prac…

Osada na każdą rękę
Jak powstaje profesjonalna kolba do wiatrówki? Ile potrzeba na to czasu? Od czego należy zacząć? Odpowiedź na te i inne pytania znajdą się w poniższym artykule, który ma za zadanie nieco przybliżyć proces powstawania łoży wiatrówkowych od strony technicznej.
Koniec z robieniem kolb za pomocą wyrzynarki, hebla i dłuta. Koniec z ręcznym profilowaniem najdziwniejszych kształtów. Żyjemy w XXI wieku i powyższe metody już dawno przeszły do lamusa, a łoża wykonywane są teraz z użyciem maszyny cyfrowej. Z pracy fizycznej pozostało już tylko szlifowanie. Najpierw należy jednak wszystko zaprojektować, a odbywa się to w programie CADCAM.
Poniżej przedstawiam proces powstawania łoża do wiatrówki AA S 400 Clasic. Osada leworęczna, podobna w części do Daystate, a w części do S 400, z chwytem angielskim i ryflowaniem podobnym również do S 400. Łoże wykonano na obrabiarce CNC, drewno to afrykańskie wenge, bardzo twarde i ciężkie.

Projektowanie modelu
Każda praca nad kolbą wiatrówkową rozpoczyna się od projektu 3D i przedstawieniu gotowego rysunku przyszłemu nabywcy. Niekiedy odległość od wykonującego do klienta wynosi nawet kilkaset kilometrów i przedstawienie ukończonego modelu na zdjęciach, to jedyna możliwość skonsultowania go z jego późniejszym właścicielem. Gotowy projekt można wysłać choćby i za pomocą internetu.
Aby łoże pasowało do wiatrówki kształtem i proporcjami, należy wykonać zdjęcie w formacie bmp i zeskalować do rzeczywistych kształtów. Obrysowuje się kształt dla zachowania proporcji, skanuje podstawę stopki dla odpowiedniego wyprofilowania kształtu kolby oraz tworzy siatkowy kształt łoża. Po narysowaniu zbliżonych kształtów przychodzi czas na wycinanie otworów pod kciuk i pod mocowanie systemu. Cały czas mowa oczywiście o wirtualnym modelu kolby. Należy także załamać jeszcze ostre krawędzie, w miejscach gdzie powinny być one łagodne. Po odpowiedniej komendzie uzyskane zostanie odpowiednie wycięcie, które teraz należy uformować, aby chwyt był jak najbardziej wygodny. Za pomocą różnych rodzajów klinów, walców oraz sześcianów służących do profilowania powierzchni, otrzymujemy kształty coraz bardziej przypominające kształtem osadę. Uzyskany w ten sposób model 3D posłuży do wyprodukowania osady. Rysunek ten musi być bardzo dokładny i szczegółowy. Nie można pominąć żadnego detalu, ponieważ na etapie obróbki, niemożliwy jest powrót do zapomnianych elementów. Samo wykonanie projektu osady zajmuje około 6 godzin (w zależności od rodzaju kolby).
Gotowy projekt zostaje przedstawiony późniejszemu nabywcy i gdy zostanie już zaakceptowany, kolejnym krokiem jest wygenerowanie ścieżek narzędzia w przeznaczonym do tego specjalistycznym programie. Ale o tym w następnej części.

Generowanie ścieżek narzędzia
Przyszedł czas na generowanie ścieżek dla narzędzia. Na początku trzeba określić wymiary deski i wybrać narzędzie, czyli rodzaj freza – wpisując średnicę, długość całkowitą i roboczą oraz zaznaczyć obszar, który ten frez ma obrobić. W tym programie określamy również obroty i prędkość posuwu narzędzia jak i to, czy obróbka ma być zgrubna czy wykańczająca. Tutaj również zaznaczamy linie ryflowania, jeśli jest przewidziane, i dobieramy do tego odpowiedni frez. Po wprowadzeniu danych można włączyć symulację wykonania produkowanej kolby. Gdy ta pokrywa się z naszymi oczekiwaniami, zapisujemy ścieżkę narzędzia do pliku. Ścieżki te zapisywane są w systemie g-kodów (bardziej znanych jako „kroki’’), których liczba na jedną osadę dochodzi niekiedy do kilkuset tysięcy. G-kody to nic innego, jak zwykły plik tekstowy, gdzie podaje się w 3 osiach położenie narzędzia. Czas, jaki zajmuje ta czynność to godzina. Kolejnym etapem w pracy jest fizyczna obróbka drewna na ploterze CNC.

Obróbka drewna
Przenosimy się więc ze świata wirtualnego, jakim było projektowanie i generowanie ścieżek, do świata rzeczywistego. Kolejną rzeczą jest wybranie odpowiedniego kawałka drewna z jak najładniejszym usłojeniem. Do wybrania najodpowiedniejszej części deski służy wcześniej wydrukowana siatka. Po przyłożeniu siatki i wycięciu obrysu osady, należy wyrównać deskę na grubość i tak gotowy klocek drewna zamontować na obrabiarce CNC. Obrobioną na grubość deskę układamy na maszynę i określamy osie współrzędnych, tzw. zerowanie narzędzia w programie do sterowania maszyny. Będzie to baza, z której wystartuje maszyna po każdorazowej zmianie narzędzia. Kiedy osie są już wyzerowane, wczytujemy wcześniej wygenerowane g-kody. Program do sterowania maszyny zamieni nam te kody na odpowiednią z projektem drogę narzędzia. Gdy mamy już wczytane kody i wyzerowane narzędzie, można uruchomić maszynę. Najpierw obróbka zgrubna prędkość obrotowa narzędzia to 15 000 obr/min, zaś prędkość posuwu 1500 mm/min. Bardzo ważne jest odpowiednie dobranie obrotów do posuwu, tak aby nie spalił się frez i nie przypaliło się drewno.
Po obróbce zgrubnej zmieniamy narzędzie, wczytujemy kody do obróbki wykańczającej. Gdy jedna strona zostanie obrobiona na dobre, pozostaje już tylko naciąć grawer, inaczej zwany ryflowaniem. Czasami wzór ryflowania jest tak mały, że odpada, jak było to w opisywanym przypadku. Wtedy wzór należy zastąpić grawerowaniem ręcznym, potocznie zwanym dremelkowaniem. Tak doszliśmy do końca obrobienia pierwszej części osady, następnie odwracamy ją i postępujemy analogicznie jak z pierwszą połową.
Gdy mamy obie strony, ustawiamy osadę w pionie i wycinamy pod system. Finał jest bliski – jeszcze jedno przejście. Dokonujemy pierwszych przymiarek - pasuje idealnie.

Ostatnie poprawki
Wykonanie osady przez maszynę to dopiero połowa sukcesu. Przychodzi czas na finisz. Cóż to oznacza? Przede wszystkim mnóstwo pracy.
Grześ, szczęśliwy posiadacz nowej surowej osady, musiał pójść do sklepu z materiałami budowlanymi i zaopatrzyć się w niezbędne pilniki, papiery ścierne. Potrzebny mu był także olej do drewna, wosk i trochę innych preparatów, których użycie spowoduje, że osada będzie ładniejsza.
Surowa osada z wenge jest trudna w obróbce. Pył ze szlifowanego papierem ściernym drewna zalegał dosłownie wszędzie – na meblach, pod dywanem, w kubkach z herbatą i na czystych talerzach w szafce. Ale wyszlifowanie było konieczne, żeby pozbyć się śladów po obróbce mechanicznej. Dodatkowo w kilku miejscach trzeba było użyć pilnika do drewna, by chwyt był lepiej dopasowany do dłoni właściciela. Z ciekawością śledziłem postępy w pracach. Przez jakiś czas. Po kilku tygodniach znudziłem się wysłuchiwaniem tego, jak to wciąż szlifuje i poleruje. Wenge jest twarde i prace wykończeniowe trwają niemiłosiernie długo.
Kiedy już wszystkie powierzchnie zostały wygładzone, przyszedł czas na chemię. Przede wszystkim należało pozamykać pory w drewnie. Można to zrobić na kilka sposobów, z których całkiem niezłym jest zmieszanie pyłu z drewna (na przykład zebranego z mebli i talerzy) z olejem do drewna. Po kilku nałożonych warstwach pory są już pozamykane. Czemu jest to ważne? Przez pory może dostawać się wilgoć. Osadza się w nich brud. A także mogą się dostawać włosy, jeśli strzelec jest mężczyzną z kilkudniowym zarostem.
Olejowana osada jest o wiele piękniejsza od lakierowanej. Czemu tak się dzieje? Olej sprawia, że słoje są wyraźniejsze, nawet te najdrobniejsze. Rysunek drewna jest o wiele ciekawszy. Dodatkowo olej sprawia, że osada jest bardziej odporna na wilgoć. Deszcz nie wyrządzi jej dużej krzywdy. Oczywiście pod warunkiem, że po strzelaniu osada zostanie dokładnie wysuszona i pokryta nową warstwą oleju.
Ile warstw oleju należy położyć? Nie ma jednej recepty na sukces. Wiele zależy od drewna. Kilka pierwszych warstw osada wchłania jak gąbka. Po pewnym czasie można zauważyć, że warstwa oleju wysycha na powierzchni. Należy ją wtedy dokładnie wypolerować, najlepiej miękką bawełniana szmatką lub gołą dłonią.

Co by to jeszcze… poprawić?
Karabin ma nową osadę. Jest prawie jak nowy. Ma zadbany system, celnie strzela, ma nową osadę. Jednak zawsze można jeszcze coś zmienić.
Są dwa elementy, które nie tylko poprawiają wygląd wiatrówki, ale także jej właściwości użytkowe. To tłumik i separator. Mają różne przeznaczenie i nie da się ich stosować jednocześnie.
Zadaniem tłumika, jak sama nazwa wskazuje, jest stłumienie odgłosu strzału. Czemu jest to ważne? Często nie strzelamy w odosobnionym miejscu, a odgłosy strzałów mogą przeszkadzać naszym sąsiadom. Żeby żyć z nimi w zgodzie, lepiej nie narażać się na kąśliwe uwagi. Poza tym tłumik ma jeszcze tę szczególną cechę, że często nieznacznie poprawia skupienie wiatrówki.
Separator odgłosu strzału nie wytłumi. Czasem nawet go podkreśli, wzmocni. Jakie ma więc zadanie? Konstrukcja separatora sprawia, że wewnątrz rurki znajduje się przegroda, która jak nóż odcina strugę powietrza za śrutem wylatującym z lufy, tłumi zawirowania powietrza. Dzięki temu nie ma obawy, że śrut zostanie uderzony w locie strumieniem gazu i zmieni kierunek lotu. Zadaniem separatora więc jest poprawienie skupienia. I dobrze wykonane urządzenie rzeczywiści poprawia skupienie o kilka lub kilkanaście milimetrów podczas strzelania do celu oddalonego o 50 m.
Podobnie jak osadę, tak i separator można wykonać samemu. Jednak nie polecam takiego rozwiązania. Tu najmniejsza niedokładność może powodować, że skupienie zamiast się polepszyć, tylko się pogorszy. Zachowanie osiowości jest tu kluczem do sukcesu. Istotną rolę odgrywa także prawidłowe ustawienie noża, odcinającego strugę powietrza. To z kolei jest zależne od prędkości wylotowej śrutu, dobrze więc, jeśli istnieje możliwość regulowania tej odległości (noża od wylotu lufy). Potencjalnych problemów można wymienić wiele. Na szczęście jest kilku ludzi w Polsce, którzy potrafią wykonać taki separator czy tłumik i mają niezbędne doświadczenie, znają niezbędne wymiary wielu wiatrówek, takie jak na przykład średnica lufy.

Czy warto się w to bawić?
Wydawać by się mogło, że chyba nie. Przecież od razu można kupić wiatrówkę, w której kształt osady będzie dla strzelca odpowiedni. Walka o parę milimetrów lepszego skupienia wydaje się z pozoru bezsensownym działaniem. Poprawianie fabryki nie każdemu przyjdzie do głowy jako dobry pomysł. Proszę spojrzeć jednak na to z innego punkty widzenia. Inwestując trochę pieniędzy i czasu otrzymujemy w efekcie wiatrówkę, która ma niepowtarzalny wygląd, a także celniejszą od wersji fabrycznej bez modyfikacji. Dla strzelania rekreacyjnego może to nie mieć znaczenia. Jednak dla zawodnika startującego w zawodach FT lub HFT sprzęt, który pozwoli uzyskać choćby minimalną przewagę nad konkurentami jest nie do przecenienia.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", marzec 2009