piątek, 16 września 2011

BSA R10

Jedna z najdłużej oczekiwanych wiatrówek ostatnimi czasy. Nowe dziecko inżynierów z Birmingham podbiło serca internautów, zanim tak naprawdę pojawiło się w Polsce. Jaka jest ta wiatrówka? Na to i inne pytania próbowaliśmy odpowiedzieć.
Na forach internetowych w zeszłym roku często przewijało się pytanie o nowy produkt BSA. Nie bez powodu. Wiatrówki tej firmy mają liczne grono miłośników, których liczba co prawda nie przekracza (przynajmniej w Polsce) liczby użytkowników takich karabinków, jak AirArms S 400 czy różnych modeli Daystate, jednak wiatrówki BSA są chwalone. Za wzornictwo, za niezawodność, za rozwiązania techniczne.
Osobiście pierwszy raz zetknąłem się z tą wiatrówką na tegorocznych targach IWA. Przyznam, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jednak czym innym jest zobaczyć karabin na stoisku, a czym innym wziąć do ręki i postrzelać z niego. Dlatego, kiedy więc wreszcie dotarł testowy egzemplarz R 10 do redakcji, z wielką ochotą zabrałem się do dokładniejszych oględzin.

Obietnica
Karabin dotarł do mnie w wielkim pudle. W środku było drugie, kartonowe, w które fabrycznie pakowane są wiatrówki. Podobnie jak w przypadku produktów Daystate, w środku znajdowała się płyta CD z instrukcją obsługi. To chyba nowy standard wytyczany przez brytyjskich producentów. W wytłoczkach z kartonu unieruchomiona była wiatrówka i zestaw kluczy oraz końcówki do ładowania. Całość sprawia, że mamy karabin całkiem dobrze zabezpieczony na czas transportu, jednak następnym zakupem, zaraz po karabinku i śrucie, powinien być jakiś futerał lub kufer na broń.
Co dostajemy w zestawie dodatkowych akcesoriów? Przede wszystkim kilka kluczy imbusowych w różnych rozmiarach, niezbędnych do regulacji wiatrówki.
A regulować można całkiem sporo, więc klucze z pewnością się przydadzą. Dodatkowo są dwie różne końcówki do ładowania – pierwsza dla posiadaczy zestawu do ładowania z wężykiem, czyli tych, którym nie chce się przy każdym ładowaniu odkręcać kartusza. Druga końcówka jest dla oszczędnych, pozwala ładować butlę bezpośrednio wkręconą w butlę ze sprężonym powietrzem,
z pominięciem wężyków. Podobne rozwiązanie spotkać można w przypadku wiatrówek Weihrauch HW 100 i muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba takie podejście do klienta.
Karabin. Jak już można się domyślić, ma wykręcaną butlę z powietrzem. Nie jest może ona tak olbrzymia jak w Daystate Airwolf, ale i tak robi wrażenie. Tym bardziej, że całość sprawia wrażenie wiatrówki lekkiej i małej. Zresztą, de facto, jest lekka i mała. Karabin ma zaledwie 940 mm długości, a całość bez lunety waży niewiele ponad 3 kg.
Lufa jest krótka, dodatkowo na całej długości przykryta płaszczem. Innymi słowy mamy do czynienia z modną ostatnimi czasy imitacją sztucera varmintowego. Zewnętrzny płaszcz, oprócz funkcji ozdobnej, odgrywa też rolę tłumika. Niezbyt skutecznie co prawda, jednak trzeba przyznać, że strzał jest trochę wytłumiony.
Osadę – bardzo ładną, składną, doskonale wyważoną – wykonano z drewna orzechowego z wstawkami z palisandru. Ryflowania na chwycie są takie, jak powinny być, wykonane estetycznie i elegancko. Z tyłu mamy regulowaną stopkę. Ergonomii nie mogę nic zarzucić. Jest bliska doskonałości jak na karabin bez regulacji baki. Nie jest zresztą właściwie potrzebna, przy zastosowaniu standardowego montażu, policzek sam się układa na bace tak, że oko znajduje się dokładnie w osi optycznej lunety. W osadę dodatkowo wkręcone są bączki do pasa. Biorąc pod uwagę pierwotne przeznaczenie tej wiatrówki jako karabinu do polowania na drobne szkodniki, możliwość założenia pasa nośnego bez ponoszenia dodatkowych wydatków na bączki bardzo cieszy.
Mniej zadowoleni będą esteci, którzy oprócz walorów użytkowych zwracają uwagę na wygląd broni i wykończenie. Mnie nie podobają się dwie rzeczy. Po pierwsze spust, w dużej części plastikowy, wygląda jakby był z zupełnie innej bajki. Nawet mojej oceny nie poprawi to, że spust jest regulowany w kilku płaszczyznach. Żółta kartka za wygląd należy się także wykończeniu systemu. Zupełnie nie rozumiem, jak można było wypuścić z fabryki taką chropowatą, nierówną oksydę.
Przyznam się też, że zupełnie nie rozumiem przeznaczenia czegoś na kształt szyny między lufą a kartuszem. Zamontować na tym niczego się nie da, bo za ciasno, wygląd ma nieszczególny. Czy to tylko taka sztuka dla sztuki, czy może jednak „szyna” ma jakieś przeznaczenie? Cóż, ja nie wiem...
Na koniec części o wyglądzie pochwalę jeszcze elegancko wykonaną dźwignię ładowania i końcówkę osłony lufy. Nakrętka z dziurami nie jest oczywiście żadnym separatorem, to atrapa w czystej postaci, jednak wygląda bardzo dobrze. Zaś po jej odkręceniu odsłania się gwint, który można wykorzystać na inne potrzeby, chociażby na dokręcenie tłumika lub prawdziwego separatora.
Całość sprawia dobre wrażenie i zdaje się obiecywać, że wiatrówka równie dobrze strzela, jak dobra jest jej ogólna prezencja.

Przygotowanie
Żeby zacząć strzelać, trzeba najpierw wykonać kilka czynności. Ja zacząłem od regulacji spustu. Regulować można zarówno położenie języka spustowego, jak i siłę i długość pierwszej, i drugiej drogi. Od razu nadmienię, że nie jest to spust matchowy, równie dobry jak w karabinkach FWB, Anschuts czy Steyr i należy się liczyć z tym, że nawet godzina kręcenia śrubokrętem w tę czy tamtą stronę nie da nam w efekcie spustu, który wystarczy musnąć palcem żeby oddać strzał. Nie, BSA zawsze robił sprzęt bardziej myśliwski niż sportowy i tej tradycji pozostał wierny.
Przy regulacji położenia języka spustowego trzeba pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, języka nie można opuścić zbyt nisko, bo będzie ocierał o kabłąk osłaniający spust. Po drugie, po ustawieniu, trzeba bardzo uważnie dokręcać śruby. Nie można za mocno, bo plastik pęknie, nie można jednak za słabo, bo plastik ma dziwną tendencję do ślizgania się i w efekcie po kilkunastu strzałach język spustowy zaczyna tańczyć we wszystkie strony.
Regulacja siły nacisku i długości pierwszej drogi wymaga odkręcenia i zdjęcia osady. Po odłożeniu drewna widzimy, jak działa spust. Regulować można długo i w końcu jakoś doszedłem z tym spustem do porozumienia. Jednak jedna rzecz mi się bardzo nie spodobała. W pewnym momencie doszedłem do etapu, gdy wszystko było niemal bliskie doskonałości, lekko wcisnąłem spust, który doszedł do końca pierwszej drogi. A kiedy go puściłem bez oddania strzału, on nie wrócił na swoją pozycję wyjściową tylko pozostał na wpół przyciśnięty. Wydaje mi się, że odpowiada za to sama konstrukcja urządzenia spustowego. Jak widać na zdjęciu, jeden element ma możliwość blokowania się w gnieździe. Można to oczywiście przesmarować, co zresztą uczyniłem, ale wystarczy kilka ziaren piasku, żeby znów zaczęło się blokować. Chyba ktoś nie do końca przemyślał konstrukcję...
Kiedy już skończyłem prace nad spustem, przystąpiłem do ładowania kartusza. I znów natrafiłem na utrudnienia. Niezależnie od tego, czy próbowałem ładować kartusz wykręcony, czy też z wykorzystaniem wężyka – gdzieś była jakaś nieszczelność i część powietrza uciekała bokiem. Być może ten problem dotyczył tylko testowego egzemplarza, przyznam, że nie spotkałem się z innymi głosami krytycznymi w tej kwestii, jednak niesmak pozostał. Na szczęście jakoś udawało się nabić butlę, choć nie do maksymalnego ciśnienia, więc ostatnią czynnością konieczną do rozpoczęcia strzelania było napełnienie magazynka. Jednak najpierw należy go wyjąć. W tym celu trzeba przesunąć do przodu suwak umieszczony na końcu systemu, zaraz przy lufie. Blokada magazynka zostaje zdjęta, ale wyjąć się go nie da. Trzeba jeszcze naciągnąć dźwignię ładowania. Bez sensu, tak jakby dźwignia z przodu nie wystarczyła jako skuteczna blokada. Pół biedy, jeśli robimy to co dziesięć strzałów. Jednak na zawodach po każdym strzale należy wyjąć magazynek, przynajmniej tak to powinno wyglądać w świetle regulaminów FT czy HFT. Mocowanie się z dźwignią co chwila jest niepotrzebnym traceniem czasu i nerwów.
Natomiast sam magazynek jest bardzo dobry. Klasyka gatunku, jeśli chodzi o magazynki BSA – metalowy, samoindeksujący, z wewnętrzną sprężynką. Z jednej strony wsadza się śrut i jeśli jest to śrut dobry, to jakoś nie wypada. Z drugiej strony wylatuje, jeśli zdecydowaliśmy się oddać strzał. Nic dodać, nic ująć. Magazynek mieści dziesięć śrucin typu diabolo, przy czym jest na tyle szeroki, że mieszczą się nawet dość długie pociski.
BSA R 10 to, jak sama nazwa wskazuje, wiatrówka dziesięciostrzałowa. A co oznacza literka R? Nie mniej, nie więcej, tylko regulator.

Strzelanie
Kiedy już udało mi się zwalczyć wszystkie przeciwności losu i mogłem spokojnie udać się na strzelnicę, ucieszyłem się. Oto miałem w ręku bardzo dobrą, ładną i składną wiatrówkę. Obiekt pożądania wielu znajomych z forum internetowego. Nie pozostało mi nic innego, jak cieszyć się chwilą i strzelać.
Trzeba przyznać, że w przypadku BSA ta czynność jest bardzo przyjemna. Zamek czterotaktowy chodzi gładko, bez zacięć, tak jak chodzić powinien. Szybko nauczyłem się też jeszcze jednej rzeczy – jeśli nie domknie się blokady magazynka z przodu, to śrut wchodzi do lufy z oporem, prawdopodobnie nawet lekko się przy tym deformując, gdyż na tarczy widać od razu niepokojące odskoki. Kiedy jednak dopełni się wszystkich powinności, karabin strzela świetnie.
Celność? Rzecz dyskusyjna. Owszem, jest celny, ale bez jakiś szczególnych rewelacji. Ot, zwykły karabin klasy PCP. Problemem mogło być jednak niedobranie odpowiedniego śrutu. Pomny tego, że lufy BSA są wybredne i nie lubą Exacta 4,50, wziąłem też kilka innych kalibrów, jak również śrut Field Target Trophy H&N. Ten ostatni zresztą latał najcelniej. Niestety, nie miałem możliwości sprawdzić, jak sprawuje się śrut Crosman Premier, a z moich poprzednich doświadczeń z BSA S 10 pamiętam, że ten latał najcelniej. W czasie testu R 10 pozostałem zatem przy FTT.
Najlepsze skupienie, jakie udało mi się uzyskać na 50 m, to dziura o średnicy mniej więcej 13 mm. Można powiedzieć z całą stanowczością, że nie jest to wyborny wynik. Jednak R 10 nie projektowano jako karabinek tarczowy tylko wiatrówkę do zwalczania szkodników. Przy takim założeniu R 10 jest wystarczająco celna. Polować można by bardzo długo, bowiem kartusz zaczyna świecić pustkami dopiero w okolicach 150 strzałów. A pamiętajmy, że kartusz nie był napełniony całkowicie. To świetny wynik. Tym bardziej, że strzały za sprawą regulatora są bardzo stabilne. Na ważonym śrucie (wybrane pociski o tolerancji masy 0,006 grama) różnica w prędkości wylotowej nigdy nie była większa niż 2 m/s. To wystarczy, by nie martwić się o różnicę w opadzie między poszczególnymi strzałami na odległość 40, a nawet 50 m.
Tym samym można też karabin polecić wszystkim miłośnikom strzelectwa pneumatycznego, którzy próbują swoich sił w zawodach HFT. Z tą tylko uwagą, że albo zamówią gdzieś wkładkę jednostrzałową, albo będą się na zawodach mocować po każdym strzale z magazynkiem. To właściwie jedyna niedogodność.

Podsumowanie
Wiatrówka nie jest doskonała. Nigdy zresztą takiej jeszcze nie widziałem, każda ma jakieś wady. Oprócz wad, być może występujących jedynie w testowanym egzemplarzu (nieszczelności podczas ładowania kartusza) przez ogólne niedoróbki (fatalne wykończenie systemu z brzydką oksydą), szybko dochodzimy do niewątpliwych zalet tego karabinka.
Po pierwsze regulator – działa, naprawdę działa i robi to skutecznie. W tej klasie sprzętu, za tę kwotę trudno o konkurencyjny model, który będzie miał równie sprawnie działający regulator. Po drugie – łatwość i przyjemność obsługi karabinka. Wszystko jest tam, gdzie powinno być i działa tak, jak należy. Zakres regulacji spustu czy regulacja stopki pozwalają każdemu strzelcowi dobrać optymalne dla siebie ustawienia lub przynajmniej bliskie optymalnym. Lekkim zgrzytem jest tu konstrukcja mechanizmu spustowego, ale jeśli się dba o karabin i nie rzuca nim w piach, to żadne nieszczęście nie powinno się zdarzyć.
Wiatrówka jest dostatecznie celna, by móc z nią startować na zawodach, a jednocześnie dzięki magazynkowi świetnie się sprawdzi podczas rekreacyjnego strzelania na łące czy na działce.
Do fabrycznych bączków można zamontować nie tylko pas, ale i bipod i doskonalić swoje umiejętności strzeleckie.
Wiatrówka może się podobać, powiem więcej – nie spotkałem jeszcze osoby, która by jednoznacznie powiedziała, że karabin jest brzydki. Nawet jeśli ktoś nie lubi wielkich kartuszy pod lufą, to zwracał uwagę, jaka ładna jest osada.  Mówiąc krótko i całkiem szczerze – gdybym dziś stał przed koniecznością zakupu wiatrówki PCP, niewątpliwie rozważałbym kupno właśnie BSA R 10. To dobry karabin za całkiem rozsądną cenę.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", kwiecień 2010

Dymy nad miastem




















Zaczęło się spokojnie – łódź wypłynęła na wodę. Zaraz po niej druga. Po chwili jednak rozpętało się piekło – strzelanina, krzyki. Gdyby nie to, że łodzie skrywane były częściowo przez dym, zasnuwający Wisłę, pewnie nikt żywy na drugi brzeg by nie dopłynął. Ale i tak, gdzieś po godzinie, na prawy brzeg powrócili tylko nieliczni.
Długo świętowano w Warszawie kolejną, 65. rocznicę wybuchu powstania. Zaczęło się tradycyjnie – pierwszego sierpnia o godzinie 17 zawyły syreny. Jedni przystanęli na ulicy, inni nie wiedzieli o co chodzi, dla jeszcze innych rocznica i wycie syren nie miało żadnego znaczenia. Trudno się zresztą dziwić. Kilka plakatów na mieście i skąpe notatki prasowe patriotyzmu nie ukształtują. W ramach oficjalnych uroczystości składano, jak co roku, kwiaty pod pomnikiem Gloria Victis na Powązkach, pod pomnikiem Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich i w wielu miejscach związanych z tym zrywem. Podobnie jak przed rokiem zakradła się w pamięć o poległych wielka polityka i bieżące swary w sposób nieodpowiedzialny przedkładano nad zwyczajną zadumę.
Tydzień później nie było już żadnej polityki. Była walka.

Rys historyczny
Chyba wielu zna, przynajmniej w ogólnych zarysach, historię Powstania Warszawskiego. Jak wiadomo, wybuchło 1 sierpnia 1944 roku na terenie całej Warszawy. W ciągu kilku dni powstańcy opanowali sporą część miasta, jednak nie zdołano zająć większości kluczowych punktów, jak również nie opanowano mostów. Co gorsza, nie udało się zapewnić stałej łączności między poszczególnymi dzielnicami. Na terenie Warszawy w rękach niemieckich pozostawała dzielnica rządowa, liczne placówki i koszary, całe osiedla na Mokotowie i Żoliborzu, a także okolice Dworca Gdańskiego i lotnisko na Okęciu. Miało to decydujący wpływ na przebieg walk, a możliwość bezkarnego poruszania się pociągiem pancernym i niemal swobodne niebo dla bombowców nurkujących sprawiło, że Niemcy bez oporów wykorzystywali przewagę ognia, bombardując punkty oporu żołnierzy AK i obracając kamienice w gruzy.
Z zaciekłością, niemal od początku powstania, warszawiacy walczyli o odzyskanie linii komunikacyjnych na osi wschód – zachód, próbując odzyskać kontakt operacyjny z jednostkami walczącymi z Rosjanami pod Radzyminem. Dlatego też, po zabezpieczeniu mostów i ich przedpoli, niemieckie oddziały zaczęły torować sobie drogę przez Wolę w kierunku Pragi. Po kilku dniach dzielnica padła, a tysiące mieszkańców cywilnych bestialsko wymordowano lub wypędzono z miasta.
Powoli przyszedł czas na Stare Miasto. Dla dowództwa AK utrzymanie dzielnicy miało olbrzymie znaczenie. Starówka leży bowiem zaraz nad Wisłą, zachowanie tych terenów dawało szansę nawiązania kontaktu z nadciągającymi wojskami sowieckimi, w tym także z żołnierzami Zygmunta Berlinga. Walki o Stare Miasto były niezwykle zaciekłe, walczono o każdy dom, piwnicę, później już tylko o kupy ruin. Mimo ogromnego poświęcenia powstańców, wobec dużych strat, braku lekarstw, wody i amunicji, w ostatnich dniach sierpnia zapadła decyzja o opuszczeniu Starówki. Po nieudanej próbie przebicia się górą przez ulice Bielańską i Senatorską żołnierze i ranni przeszli do Śródmieścia kanałami.
Niemcy koniecznie chcieli zdławić powstanie jak najszybciej. Walcząca Warszawa tkwiła niczym cierń w ich linii obrony. Kolejno padały Powiśle, Czerniaków, Mokotów, Żoliborz. Kapitulacja wojsk powstańczych w Śródmieściu nastąpiła 2 października, po 63 dniach walki.
O konieczności poddania miasta rozmawiano już wcześniej, prowadzono nawet wstępne rozmowy kapitulacyjne. Jednak zerwano je, gdy w połowie września wylądowały na Czerniakowie oddziały berlingowców. Wiązano z tym desantem wielkie nadzieje, jednak szybko okazało się, że na uratowanie powstania jest już za późno, a pomoc była niewystarczająca.


















Desant
Przez cały weekend 8–9 sierpnia można było w Warszawie, choć przez chwilę, poczuć się jak uczestnik tamtych dni. A zaczęło się jeszcze wcześniej, w piątek wieczorem. Tego to właśnie dnia grupy rekonstrukcji historycznej: GH Zgrupowanie Radosław, Kalina Krasnaja, TGRH, PSRH X DOK Przemyśl, SRH AA7 i KG Lisa urządziły przedstawienia, mające na celu przybliżenie warszawiakom historię przeprawy berlingowców na lewy brzeg Wisły.
Zaczęło się dość niewinnie. Nacięto trochę gałęzi do zamaskowania łodzi. Robiono sobie pamiątkowe zdjęcia, oczywiście nie zabrakło klasyki gatunku, czyli żołnierz i dziewczyna. Około godziny 20, chwilę po zachodzie słońca coś się zaczęło dziać. Rzekę zasnuł dym. Następnie łodzie odbijały od brzegu. Najpierw jedna, po chwili druga, później kolejne. Z obu brzegów słychać było strzały. Co chwila wybuchał w wodzie kolejny granat. Jedna łódź zaczęła płonąć.
Po paru minutach część łodzi dopłynęła na drugi brzeg. Tam już czekali na nie przebierańcy w niemieckich mundurach, garstka powstańców i tłum warszawiaków. Bałagan był taki, że rekonstruktorzy zmieszali się z publicznością. „Niemcy” i „nasi” wymienili między sobą kilka strzałów, po czym „ranni” powstańcy wsiedli do łodzi i odpłynęli. Po kilkunastu minutach tłum oglądających rozstąpił się.





















Baon Zośka
W sobotę pojechałem na Starówkę, wiedząc o tym, że przygotowano tam trzy barykady, przy których już od piątku pełnili wartę członkowie grup rekonstrukcyjnych. I rzeczywiście. Pierwsza, jaką zobaczyłem, była na Świętojańskiej u wylotu na plac Zamkowy. Ale zanim tam doszedłem, spotkałem kilku powstańców, którzy udali się do pobliskiego sklepu po coś do picia, a także dwa patrole niemieckie.
Barykadę trzymali „żołnierze” batalionu Zośka. Można było nie tylko zrobić sobie zdjęcie z powstańcem, ale także wziąć do ręki pm Sten czy MP 40. Niestety, to były tylko atrapy, ale trzeba przyznać, że już z odległości kilku kroków sprawiają wrażenie muzealnych eksponatów. Każdy chętny mógł poprosić o małą naklejkę w formie biało-czerwonej flagi z narysowaną na niej kotwicą – znakiem Polski Walczącej. Ludzi z takimi naklejkami spotykałem w sobotę na każdym kroku, zresztą nie tylko na Stary Mieście. Można też było dostać na pamiątkę pocztówkę ze stemplem poczty powstańczej, ze zdjęciem i tekstem poświęconym dzieciom i młodzieży – wszystkim młodym osobom, które w czasie powstania roznosiły pocztę polową.
Jako że na odcinku barykady batalionu „Zośka” było stosunkowo spokojnie, poszedłem zobaczyć, co się dzieje na innych.

Barykada na Długiej
Zanim doszedłem na plac Krasińskich, zobaczyłem szpital polowy. Łóżko z rannym powstańcem stało na chodniku, dookoła krzątały się sanitariuszki przebrane w panterki Waffen-SS z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Nieopodal suszyły się bandaże.
W pobliskiej bramie jakiś człowiek gotował zupę plujkę na małym piecyku, opalanym węglem. Kilka metrów dalej, u wylotu ulicy Długiej, był punkt zborny jakiegoś oddziału powstańczego, barykada, a obok niej stojący... zdobyczny transporter opancerzony!
Także tu można było pozować do zdjęcia z powstańcem albo pożyczyć od niego na chwilkę hełm i pistolet maszynowy, wdrapać się na transporter – z możliwości pozowania do takiego zdjęcia korzystały nie tylko dzieci, ale też ich ojcowie.
Na barykadzie był i karabin maszynowy, i rusznica przeciwpancerna PIAT. Prawie każdy członek grupy rekonstrukcyjnej miał przy sobie jakąś broń, choć z lektur i wspomnień wiadomo mi, że w rzeczywistości tylko nieliczni mieli pistolet maszynowy czy choćby rewolwer. Cóż, takie czasy. Nikt nie chciał być bezbronny wtedy, także i dziś lepiej mieć peem niż tylko butelkę z benzyną.

Strzelanina na Mostowej
Trochę bez przekonania szedłem w kierunku trzeciej barykady. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zastać tam czegoś nowego, co najwyżej kilku innych rekonstruktorów. Kiedy jednak szedłem Mostową w dół, zobaczyłem, że patrol niemiecki skrada się, żołnierze wzajemnie się ubezpieczają, poruszają się chyłkiem i przemykają między samochodami. Czym prędzej poszedłem za nimi.
Kiedy przechodziliśmy na tyłach kamienicy przy Mostowej, rozpętało się piekło – zewsząd słychać było strzały i tupot nóg. Niemiecki patrol wpadł w zasadzkę – zatrzymany ogniem pistoletów maszynowych od przodu, ostrzelany przez żołnierzy AK batalionu „Parasol” z bram, a także drugiej grupy schowanej pod murem w krzakach. Część Niemców zginęła, kilku się poddało, reszta próbowała się wycofać, ostrzeliwując się. Gdy wydawało się, że powstańcy wygrali, kolejny niemiecki patrol, który nie tylko ja przeoczyłem, ale także akowcy, zaszedł pozycje Polaków od tyłu i strzelanina zaczęła się na nowo. Czułem się jak korespondent wojenny w centrum ognia.
Strzelanina nagle ucichła. Tak byłem zaaferowany tym, co widziałem, że szczerze mówiąc, nawet nie wiem „kto wygrał”. Obie strony spotkały się pod dębem, chwilkę podyskutowały, po czym Niemcy odeszli, zapowiadając swój powrót za godzinę, gdy coś zjedzą.
Najbardziej rozśmieszył mnie widok dwójki turystów z Dalekiego Wschodu. Stali oni z aparatami i szeroko otwartymi ustami. Ich oczy były zupełnie okrągłe, zupełnie nie skośne...


















Twierdza Zmartwychwstanek
W niedzielę posterunki i barykady na Starówce zostały uprzątnięte. Nie był to jednak koniec atrakcji przygotowanych przez grupy rekonstrukcji historycznej. W niedzielę wieczorem odbyło się największe przedstawienie, próba odtworzenia walk powstańczych na Żoliborzu.
Historia powstania na Żoliborzu nie jest powszechnie znana. Wszyscy słyszeli o rzezi na Woli, o walkach na Starówce, o upadku Czerniakowa. Żoliborz w opowieściach powstańczych przewija się rzadko. A przecież i tu toczyły się walki, wcale nie mniej zaciekłe. To stąd szturmowano pozycje niemieckie w okolicach Dworca Gdańskiego, i to dwukrotnie, próbując pomóc płonącej Starówce.
Jednym z miejsc, które przewija się czasem w opowieściach jest twierdza Zmartwychwstanek. Zespół klasztorno-szkolny, początkowo jeszcze w czasach okupacji był przeznaczony na szpital polowy. Jednak już 18 sierpnia, na skutek walk z dnia poprzedniego, szpital został ewakuowany, a budynek przeznaczono na twierdzę powstańczą. Solidne mury oparły się ostrzałowi pociągu pancernego i pociskom czołgowym. Powstańcy byli dodatkowo chronieni przez miny ułożone na przedpolu. Niemcom nigdy nie udało się zdobyć tej twierdzy. Nawet po szturmie, jaki przeprowadzono 29 września, nie odważyli się wejść na teren klasztoru, obawiając się min-pułapek. W walkach o ten gmach brało udział 117 żołnierzy AK, AL i OW PPS, przeżyło około 40, powstrzymując ataki około 2000 żołnierzy różnych formacji wroga.
O tych wydarzeniach przypominano w czasie przedstawienia. Tego, co się działo – opowiedzieć nie sposób. Przeplatały się krzyki żołnierzy i wrzask rannych. Ryk motocykli i transportera opancerzonego (dzień wcześniej stał na ul. Długiej jako zdobyczny) zagłuszał ich czasem, ale ponad tym górował huk wybuchających granatów i szczęk pistoletów maszynowych. Oczywiście granaty nie siały odłamkami po publiczności i walczących, a naboje w pistoletach maszynowych były ślepe.
Co pewien czas walki przerywano, by na podeście postawionym na wprost głównej widowni odegrać scenkę rodzajową w stylu „odprawa przed natarciem na Dworzec Gdański”.

Brak informacji
Grupy rekonstrukcji historycznej spisały się na medal. Można by się oczywiście czepiać szczegółów, że każdy powstaniec ma broń, albo że mało który berlingowiec miał Mosina, raczej większość uzbrojona była w niemieckie Mausery. To detale, wieczorem, z daleka i tak nie widać takich drobiazgów. Kilkaset osób włożyło dużo wysiłku w to, by przybliżyć warszawiakom historię ich miasta.
Czego mi zabrakło? Wydaje mi się, że reklama takich imprez była stanowczo zbyt mała. Teksty zapowiadające przedstawienia, nawet te ukazujące się w największych dziennikach, były zdawkowe, ukryte gdzieś na stronach. Brakowało mi plakatów i billboardów. W piątek chodzili zagubieni ludzie, którzy wiedzieli, że coś się będzie działo, ale co i kiedy dokładnie? Tego już nie byli świadomi.
Na całym świecie takie imprezy organizowane są z wielkim rozmachem. U nas przedstawienia tego typu chyba wciąż są traktowane po macoszemu, zarówno przez władze samorządowe, jak i lokalne media. Mam nadzieję, że to się zmieni. Nie chciałbym oczywiście, żeby codziennie ktoś gdzieś strzelał na mieście, bo w takim hałasie żyć by się nie dało, ale marzy mi się impreza, na której będzie zapewnione dobre miejsce dla publiczności (nie tylko dla zaproszonych gości i oficjeli), impreza, która będzie dobrze rozreklamowana.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", sierpień 2009