wtorek, 13 września 2011

Trzej muszkieterowie




























Atos, Portos i Aramis. Każdy z nich był inny, lecz każdy tak samo doskonałym był fechmistrzem. Kto wszedł im w drogę, zwykle źle kończył, przebity szpadą w precyzyjnym pchnięciu. Podobnie precyzyjne są trzy wiatrówki, które w tym miejscu chciałbym porównać.
Każda z nich jest trochę inna. Dwie angielskie, jedna niemiecka. Dwie eleganckie, trzecia solidna aż do bólu. Wszystkie trzy są bliskie doskonałości. Strzelając z każdej z nich, można wygrać dowolne zawody strzeleckie w kategorii HFT 2, a bywało, że i FT 2 wygrywali właściciele tych karabinów. Wśród wszystkich wiatrówek sprężynowych w limicie ustawowym 17 J dostępnych na rynku, te cieszą się chyba największym powodzeniem. Najczęściej zadawanym pytaniem jest, którą z nich wybrać. Czy lepsza będzie niemiecka Weihrauch HW 97 K, czy może któryś z angielskich AirArmsów? A jeśli tak, to która? TX 200, czy może ProSport? A najgorsze jest to, że żadna z nich nie jest lepsza od pozostałych. Każda jest inna, ale wszystkie jednakowo dobre.

Pierwsze wrażenie
Wszystkie trzy wiatrówki są dostarczane do klientów w typowych tekturowych pudełkach. Anglicy w środku dają tekturowe przegródki, Niemcy kawałkami styropianu unieruchamiają karabin na czas transportu. W zasadzie żadne z tych rozwiązań nie zabezpiecza broni w sposób optymalny i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że kurier nie będzie rzucał naszym cennym nabytkiem w samochodzie i ani osada, ani system nie uszkodzą się.
Na plus AirArmsa należy zapisać, że dodatkowo dołącza zestaw kluczy imbusowych do swoich produktów, dzięki czemu można wyregulować spust według własnych preferencji. Ja znalazłem w pudełkach także smar do broni Napiera, firmy która zdaje się blisko współpracować z AirArms, ale były to próbki reklamowe i chyba nie można mieć nadziei, że taki smar będzie zawsze dołączany. Dodatkowo w pudełku, oprócz wiatrówek, znajdowały się instrukcje obsługi, drukowane w języku polskim oraz oryginalne po angielsku. Niemiecki Weihrauch nie rozpieszcza klientów – oprócz karabinka i instrukcji nie znajdziemy w środku żadnych dodatków, jeśli nie liczyć styropianowych usztywniaczy. Po wyjęciu wiatrówek z pudełek, naszym oczom ukazuje się piękno w czystej postaci.
HW 97 K to klasyczna wiatrówka z naciągiem dolnym. Bukowe łoże jest proste w formie i bardzo funkcjonalne. Wysoka baka i brak otwartych przyrządów celowniczych skłaniają do zamontowania lunety. W tym celu na górze systemu można znaleźć klasyczną szynę 11 mm, dodatkowo z trzema wgłębieniami na kołek stopujący montażu. Przyda się. Są rozstawione dość szeroko, dzięki czemu można montaż przesuwać w kierunku przód–tył w dość szerokim zakresie. Osada ma ryflowania na chwycie i pod lufą, proste w formie, ale bardzo funkcjonalne. System jest oksydowany w ten szczególny, niemiecki sposób, w kolorze głębokiej czerni. Niekiedy spotyka się egzemplarze o lekko brązowym zabarwieniu, co nie jest wadą, tylko po prostu pewna partia tak miała. Oksydowane są zarówno system, jak i lufa. Lufa zakończona jest pseudo-tłumikiem. Właściwie nigdy nie wiadomo, czy na końcu jest tłumik, czy kompensator, obie wersje na pozór z zewnątrz niczym się nie różnią. Tyle tylko, że wersja z tłumikiem więcej kosztuje. Od spodu końcówki lufy zamontowane jest gniazdo zaczepu dźwigni naciągu. Dźwignia kończy się przyciskiem, którego naciśnięcie uwalnia ją z obejmy i dopiero wtedy można napiąć sprężynę. Na końcu systemu, nad spustem, znajduje się przetykowy bezpiecznik. Z jednej strony pomalowano go na czerwono i z własnego doświadczenia wiem, że jeśli kogoś ta farba drażni, to nie będzie musiał się z nią długo męczyć – po jakimś czasie ściera się i nie pozostaje po niej najmniejszy ślad.
HW 97 występuje w dwóch wersjach – HW 97 K i HW 97 L. Różnią się one długością lufy. Ponadto także tym, że tej drugiej właściwie próżno by szukać w polskich sklepach, występuje równie często jak czarny nosorożec w Puszczy Kampinoskiej.
Trochę bardziej elegancką wiatrówką jest AirArms TX 200. Tu widać, iż producent uznał, że dobra wiatrówka może być nie tylko celna, ale jeszcze mieć swój styl. O ile HW 97 K występuje właściwie wyłącznie w osadzie bukowej (choć jest wersja w laminacie o zielonkawym lub niebieskim odcieniu), o tyle TX 200 może być zarówno w osadzie bukowej, jak i orzechowej. Ta druga często jest tak piękna, że człowiek zanim zacznie strzelać, będzie godzinami podziwiał układ słoi i kolor drewna. Do tego dochodzi bogaty wzór ryflowania osady, z nacięciami w kształcie rybich łusek i dodatkowo ornamentem roślinnym. Nacięcia spełniają taką samą funkcję, jak te w HW 97 K, czyli ręka się nie ślizga po drewnie, ale za to jak wyglądają! Znam wielu strzelców, którzy taki wzór nazwaliby „cepeliada”, jednak mnie się podoba.
TX 200 tak samo jak niemiecka wiatrówka, także występuje w dwóch wersjach, a wersja z krótką lufą nosi oznaczenie AA TX 200 HC (Hunter Carbine). Jest wyjątkowo składna i celna, w niczym nie ustępuje dłuższej wersji i w przeciwieństwie do HW 97 Lang jest ogólnodostępna. AirArms, podobnie jak niemiecki Weihrauch, pokrywa oksydą zarówno system jak i lufę, żaden element wiatrówek sprężynowych nie jest malowany. Oksyda angielska ma jednak inny odcień, bardziej granatowy. I niestety nie ma takiej trwałości jak niemiecka – po długotrwałym użytkowaniu HW 97 K nie miałem żadnych śladów na dźwigni przeładowywania, natomiast wielu użytkowników TX 200 narzeka na to, że spoconymi rękami podczas obsługi karabinka zwyczajnie ścierają oksydę, szczególnie właśnie z dźwigni przeładowywania.
Od tej wady wolny jest AirArms ProSport. Ten ma dźwignię wykonaną z aluminium, nic się nie ściera, a w dodatku tej dźwigni… prawie nie widać! Chowa się w łożu tak sprytnie, że z boku łatwo pomylić tę wiatrówkę z myśliwskim sztucerem. Trzeba zresztą nadmienić, że ze sztucerem wyjątkowej urody. O ile podobało mi się ryflowanie i w ogóle osada w TX 200, to ProSport jeszcze ją pobił w kategorii elegancja. Nie ma rybiej łuski, za to delikatna kratka, a ornament roślinny to dzieło sztuki. Albo cepeliada do kwadratu, jak kto woli.

Obsługa
Wszystkie wiatrówki mają lufy w sposób trwały połączone z systemem, a sprężynę napina się dźwignią, znajdującą się pod lufą. Każda z nich ma bezpiecznik na końcu systemu, równie łatwo obsługiwany kciukiem ręki, trzymanej na chwycie. Żadna z nich nie ma otwartych przyrządów celowniczych, każda ma dość wysoko podniesioną bakę. I to w zasadzie koniec podobieństw…
Weihrauch jest w mojej ocenie najprostszą z tych konstrukcji. Żeby napiąć sprężynę, należy najpierw nacisnąć przycisk na końcu dźwigni, następnie pociągnąć ją w dół aż do końca, po czym można ładować śrut. Po załadowaniu pozostaje już tylko zamknąć dźwignię ładowania, wcisnąć bezpiecznik i można strzelać. Ładowanie śrutu jest bardzo łatwe, ale tylko pod warunkiem, że nie założyliśmy bardzo długiej lunety. Zresztą, nawet krótka, ale z dokręconą osłoną przeciwsłoneczną może nam skutecznie zakryć port ładowania. Da się wówczas, co prawda, wiatrówkę załadować, ale wymaga to dużej zręczności w palcach.
Angielskie wiatrówki mają port ładowania przesunięty na bok. Takie rozwiązanie jest lepsze i… gorsze. Lepsze o tyle, że nawet gdy długa luneta stoi nad portem ładowania, to wciąż okno jest duże i wygodnie ładuje się śrut. Ja jednak męczyłem się przy tym bardzo, bowiem przyzwyczaiłem się przez lata użytkowania wiatrówek do tego, że śrut wkładam do lufy palcami lewej ręki.
A to już wymagało ode mnie przekręcania wiatrówki na bok. Pół biedy, gdy się stoi lub siedzi, ale gdy przeładowywałem w pozycji leżącej, kilka osób stojących dookoła miało niezłą zabawę, widząc moje pokazy ekwilibrystyczne.
W ogóle moje przyzwyczajenia spowodowały, że obsługa AirArms TX 200 sprawiała mi kłopot. Dlaczego? Żeby zatrzasnąć z powrotem dźwignię naciągu, należy nacisnąć bezpiecznik po prawej stronie zamka. Bezpiecznik sam w sobie nie jest taki zły, bez zwolnienia go nie ma szansy oddać pustego strzału i nie ma obawy, że rozpędzony tłok pokaleczy nam palce podczas wkładania śrutu do lufy. Ale po co to tak strasznie komplikować? Od razu spieszę z wyjaśnieniem, na czym polegał mój kłopot – karabin trzymałem za chwyt prawą ręką. Musiałem nacisnąć palcami lewej dłoni przycisk po prawej stronie osady i łokciem lewej ręki popchnąć dźwignię do góry. Da się to zrobić, ale z ergonomią nie ma wiele wspólnego. Pewnie byłoby prościej, gdybym miał system w wersji dla leworęcznych. Mógłbym zmienić przyzwyczajenia i zacząć dźwignię obsługiwać prawą ręką, ale do tego trzeba byłoby ją zdjąć z chwytu. Szkoda było moich nerwów, wolałem sięgnąć po ProSporta.
Tu mamy wszystko jak należy. Co prawda nadal port ładowania jest wycięty z prawej strony, ale przynajmniej nie ma już tej wstrętnej blokady naciągu, a kwestię bezpieczeństwa rozwiązano w taki sposób, ze system rygli nie dopuszcza do strzału, jeśli dźwignia pozostaje niedomknięta. Przyznam, że próbowałem kilka razy jak to działa i muszę powiedzieć, że chyba nie da się strzelić, omijając blokadę. Wystarczy lekkie odciągnięcie dźwigni i strzał nie pada. To zresztą może z czasem stanowić pewien problem, słyszałem bowiem od użytkowników ProSportów, że zaczep dźwigni z czasem się obluzowuje i dźwignia ma naturalne tendencje do opadania. Inna rzecz, że z tych wiatrówek oddano często dziesiątki tysięcy strzałów.
Chciałbym jeszcze na moment wrócić do HW 97 K. Proszę nie myśleć, że wiatrówka ta nie ma żadnego systemu zabezpieczającego przed zwolnieniem tłoka w trakcie ładowania śrutu. Ma, w postaci blaszki wchodzącej między elementy spustu w momencie, gdy dźwignia jest odciągnięta. Jednak, gdy kiedyś spojrzałem, jak cienka jest ta blaszka i stosunkowo delikatna, powziąłem silne postanowienie trzymania palców z daleka od spustu podczas ładownia śrutu. W tym wypadku zdrowy rozsądek jest chyba najlepszym bezpiecznikiem.
Każda z opisywanych wiatrówek ma podobnie działający bezpiecznik. Po każdym załadowaniu śrutu trzeba wcisnąć bolec z lewej strony systemu i można strzelać. Proste? Ale jakże skuteczne! Co więcej – niezawodne. Kilka razy tylko udało mi się na tyle delikatnie napiąć sprężynę w TX 200, że zaczep tłoka już wskoczył na właściwą pozycję, a bezpiecznik nie wskoczył w pozycję safe. Można by to chyba uznać za wadę, ale trzeba powiedzieć, że świadom tej słabości konstrukcji bardzo starałem się to zrobić i tylko kilka razy mi się udało. Podczas normalnego użytkowania, gdy dźwignię ściągamy do siebie zdecydowanym silnym ruchem ręki, nic takiego nie ma prawa nastąpić.

Regulacje
Można by zadać pytanie: A cóż takiego można regulować w wiatrówce sprężynowej? W PCP to wiadomo – energię przez długość sprężyny zbijaka i/lub powiększenie średnicy otworu zaworu. Spust też można wyregulować…
Otóż opisywane wiatrówki można świetnie wyregulować, podobnie jak wiatrówki PCP. Przede wszystkim spust. Niemiecki Weihrauch swego czasu był szczytem marzeń większości strzelców pneumatycznych, a to za sprawą regulowanego spustu typu Rekord. Za pomocą śrubki znajdującej się za spustem można zmiękczyć pracę spustu. Aż tyle i tylko tyle. AirArms poszedł o wiele dalej. Za pomocą kilku śrubek umieszczonych w okolicach języka spustowego można regulować długość drogi pierwszego stopnia, siłę potrzebną do ściągnięcia w drugim stopniu. Ta regulacja pozwala uzyskać spust równie twardy i przewidywalny, jak w sztucerach myśliwskich, a także delikatny – na muśnięcie – spust rodem niemalże z matchowych karabinków wyczynowych. No, może trochę przesadziłem, jednak miałem już w rękach takie egzemplarze TX 200, czy ProSporta, gdzie wystarczało niemalże położyć palec na spuście, żeby padł strzał. W rękach doświadczonego strzelca nie musi to być rozwiązaniem niebezpiecznym, ale bywa piekielnie skutecznym, jeśli zależy nam na precyzji i szybkości strzału. W HW 97 K taki spust pozostaje w strefie marzeń.
Regulować można też energię wiatrówki, choć jest z tym trochę zabawy. Przede wszystkim trzeba wyjąć sprężynę i w zależności od tego, co chcemy osiągnąć, albo wymienić ją na dłuższą (większa energia), albo założyć jakąś podkładkę (też większa energia), albo skrócić, osiągając z reguły wyższą kulturę pracy przy niższych prędkościach wylotowych śrutu. Z własnego doświadczenie wiem, że aby wyregulować prędkość wylotową na poziomie około 242 metrów na sekundę, musiałem kilkukrotnie rozebrać HW 97 K i przycinać po kawałeczku sprężynę (wcześniej kupiłem nową sprężynę z wersji FAC – powyżej 17 J). Zabawy było co niemiara, tym bardziej, że rozkładanie wiatrówki sprężynowej wiąże się nie tylko ze smarowaniem sprężyny, czyli raczej brudną pracą, ale też w przypadku HW 97 K z pokonaniem sporego napięcia wstępnego sprężyny podczas skręcania systemu. Podobno napięcie wstępne w TX 200 jest dużo mniejsze, a i sam demontaż wiatrówki łatwiejszy i przyjemniejszy, ale nie mam tu żadnych doświadczeń.

Strzelanie
O klasie wiatrówki, obojętne czy PCP, zasilanej CO2, czy sprężynowej świadczy jej celność. Oczywiście zawsze najważniejszy jest strzelec. Są tacy, o których się mówi, że nawet z rury kanalizacyjnej potrafią zrobić dobre skupienie, jednak klasa sprzętu jest niezwykle istotna. Zwłaszcza, jeśli postanowi się pojechać na jakieś zawody i wystartować w kategorii HFT 2. Tu, mimo licznych typów i modeli wiatrówek sprężynowych, zdecydowanie najczęściej używane są HW 97 K, TX 200 i ProSport. Dlaczego?
Bo są najcelniejsze. To oczywiście spore uproszczenie z mojej strony, jest wiele więcej celnych wiatrówek. Jednak żadnej z opisywanych nic nie brakuje.
Z każdej z nich można bez najmniejszego problemu wystrzelać skupienie na poziomie 15 mm na 25 m. Na dystansach typowych dla konkurencji HFT, czyli do 41 m nie jest żadnym osiągnięciem trafienie nakrętki po plastikowej butelce. Tradycyjnie na tej odległości ustawiane są na zawodach figurki FT ze strefą trafienia o średnicy 40 mm. Położenie takiej figurki jest może wyzwaniem dla strzelca, ale nie dla karabinka.
Jednak mają też swoje wady. Przede wszystkim strzelanie z wiatrówki sprężynowej wymaga od strzelca bardzo powtarzalnego chwytu. Może trudno w to uwierzyć, ale przesunięcie kciuka prawej ręki o parę milimetrów lub palców lewej ręki o parę centymetrów na osadzie pod lufą i już mamy przesunięty punkt trafienia, często nawet o kilka centymetrów przy większych odległościach od celu. Wszystko to za sprawą odrzutu, który w wiatrówkach sprężynowych jest bardzo wyraźny i często uciążliwy.
Z testowanych karabinków największy odrzut zdawać się miała HW 97 K. Piszę o wrażeniach, bowiem trudno jest zmierzyć jakąś realną wartość. Najłagodniej strzał przebiegał w ProSporcie, TX 200 plasuje się gdzieś w połowie stawki. Czy odrzut jest bardzo silny? Trochę go czuć. Ktoś, na co dzień strzelający z wiatrówek sprężynowych o niskiej energii lub wiatrówek PCP, może być nieprzyjemnie zaskoczony. Należy przyłożyć dokładnie wiatrówkę do ramienia, w przeciwnym wypadku może nam nabić siniaka. We wspomnianych konstrukcjach nie da się zupełnie wyeliminować zjawiska odrzutu. A jak wiadomo, jak się nie da zmienić, to trzeba polubić. Z czasem przestaje się to kopnięcie zauważać, a celność strzałów wyraźnie wzrasta.
Jak już wspomniałem, bardzo ważny jest powtarzalny chwyt. I tu ważna uwaga – te karabinki mają jedną szczególną różnicę. Otóż angielskie wiatrówki mają chwyt o wiele bardziej smukły niż HW 97 K. Niemiecki produkt moim zdaniem jest albo w sposób niezamierzony lekko toporny, albo adresowany do dorosłych strzelców o dość dużych dłoniach. Innymi słowy, dla silnych i dużych mężczyzn. Kobiety i młodzież chętniej będą strzelać z TX 200 lub ProSporta, bowiem tam nie ma problemu z objęciem dłońmi chwytu. Dodać należy, że w skrajnych przypadkach niektórzy strzelający narzekali, że mieli problem z dosięgnięciem palcem do spustu w HW 97 K. Uważam to za przesadzone opinie, jednak faktem jest, że ktoś o małych dłoniach nie będzie czuł takiego komfortu podczas strzelania, jak posiadacz łapy piekarza. I vice versa – właściciel rękawiczek w największym rozmiarze będzie czuł pewien dyskomfort podczas strzelania z TX 200.
I to chyba najważniejsze kryterium, jakim należy się posługiwać podczas wyboru tej, czy innej wiatrówki w sklepie. Reszta jest już bardzo względna. Walory artystyczne, w przypadku broni, w zasadzie można pominąć przy założeniu, że wiatrówka ma przede wszystkim strzelać, a nie wyglądać. Angielskie wiatrówki maja doskonałe lufy Lothara Walthera, a niemiecka swoją, Weihraucha, co wcale nie oznacza, że gorszą. Z każdej można bez problemu trafić w cel, jeśli się wie, jak to robić i z każdej strzelanie jest tak samo przyjemne.
Jest jeszcze jedno kryterium – cena. Niewątpliwie najtańsza jest HW 97 K. Potem TX 200, a na końcu ProSport. Do tego za wersje w orzechowej osadzie trzeba jeszcze dopłacić dodatkowo i to wcale nie takie małe pieniądze. Czy warto wydać więcej za właściwie to samo? Nie potrafię odpowiedzieć. Karabinki są tak różne od siebie, a jednocześnie o tak podobnych parametrach i celności, że chyba pozostaje przymierzyć się do każdego z nich i wybrać któryś dla siebie.

Podsumowując
Weihrauch oferuje nam solidną wiatrówkę za rozsądną cenę, będącą typowym owocem niemieckiego wzornictwa przemysłowego – proste w formie i maksymalnie funkcjonalne. Anglicy poszli inną drogą. Ich wiatrówki są nie tylko celne i trwałe, ale jeszcze do tego bardzo eleganckie, a wykończenie jest swoistym pokazem sztuki. Przychodzi mi na myśl porównanie samochodów volkswagena i jaguara. Nawet jeśli volkswagen jest mniej awaryjnym i solidniejszym samochodem, to jednak zwykle jaguar budzi więcej emocji.
Najlepsze w tym wszystkim jest, że którąkolwiek się kupi, wybór będzie słuszny, a karabin powinien sprostać oczekiwaniom nabywcy. Czego wszystkim życzę.
Każda z nich jest trochę inna. Dwie angielskie, jedna niemiecka. Dwie eleganckie, trzecia solidna aż do bólu. Wszystkie trzy są bliskie doskonałości. Strzelając z każdej z nich, można wygrać dowolne zawody strzeleckie w kategorii HFT 2, a bywało, że i FT 2 wygrywali właściciele tych karabinów. Wśród wszystkich wiatrówek sprężynowych w limicie ustawowym 17 J dostępnych na rynku, te cieszą się chyba największym powodzeniem. Najczęściej zadawanym pytaniem jest, którą z nich wybrać. Czy lepsza będzie niemiecka Weihrauch HW 97 K, czy może któryś z angielskich AirArmsów? A jeśli tak, to która? TX 200, czy może ProSport? A najgorsze jest to, że żadna z nich nie jest lepsza od pozostałych. Każda jest inna, ale wszystkie jednakowo dobre.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", listopad 2008


Pod czujnym okiem



















Nie. Nie będę pisał o tym, jak bardzo trzeba patrzyć uważnie, kiedy dziecko bierze wiatrówkę do ręki. To tak oczywiste jak dzień po nocy czy słońce na niebie w bezchmurny dzień. Dziś opiszę coś innego. Będzie to opowieść o dziecięcych fascynacjach. Opowieść o tym, jak nieopierzony kurczak stawia pierwsze kroki na ważnej imprezie strzeleckiej.
Marta i Marysia po raz pierwszy zetknęły się z wiatrówką trzy lata temu na działce. Nie chciały strzelać, to przecież takie zajęcie dla chłopaków. Lepiej było wozić lalki w wózkach, przebierać misie czy wreszcie pobiegać pod włączonym zraszaczem do trawy, bo przecież tak gorąco. Strzelać? A po co? Komary w cieniu gryzą, nie ma sensu.
Nie przekonywałem na siłę. Strzelałem sobie do tarczy, strzelałem do pustych nabojów po CO2, strzelałem do szyszek na drzewach i niedojrzałych wiśni.

Zabić świstaka
Pewnego dnia ustawiłem na działce trzy figurki FT, rozciągnąłem sznurki, i...
Co będziesz robił? – zapytała moja córka, wyraźnie zaniepokojona tym, że jakieś sznurki leżą na trawie, a ona nie wie do czego to potrzebne.
Zabiję parę razy świstaka, a może i wróbelka się uda – odpowiedziałem.
Świstaka? Masz świstaka? Pokaż!
To pokazałem. Świstaka, szczura i wróbelka. Trzy figurki różnej wielkości i z różnymi wielkościami kill zone.
Będziesz do tego strzelał? A skąd będziesz wiedział, że trafiłeś? – zapytała o kilka lat starsza koleżanka Marty, Marysia.
Jak się przewróci, to znaczy, że nie żyje. Gdy tylko usłyszymy metaliczny brzdęk, to znaczy, że dostał w pupę – odpowiedziałem. Po czym w dwóch strzałach pokazałem, jak to wygląda w praktyce.
Oj! Ja też chcę zabić Świstaka! A ja szczura – zaczęły się przekrzykiwać jedna przez drugą.
Do wieczora zabawa pochłonęła je bez reszty, także jeszcze dwie inne koleżanki z okolicznych działek. Oraz jakieś dwie paczki śrutu.
I tak zakończył się pierwszy dzień strzelania do figurek. Ale bynajmniej nie ostatni. Co jakiś czas, średnio raz na miesiąc, udawało tak się zgrać ze znajomymi, że wszystkie młode gracje były na działce i mogły się bawić lalkami, przebierać miśki czy biegać pod zraszaczem do trawy, bo przecież tak gorąco. Jednak nie tylko. Pytały niemal zawsze, czy mam wiatrówkę, czy będą mogły postrzelać. Matki łapały się za głowy, ojcowie pękając z dumy przystawali obok albo sami próbowali swych sił. A dziewczynki, z których najmłodsza miała 8, a najstarsza 12 lat strzelały w najlepsze.
Pewnie, że karabin leżał na krześle, bo nie miały dość sił, by podnieść AirArmsa S 400, by strzelić choćby z pozycji klęczącej, o stojącej nawet nie wspominając. Z krzesła trafiały figurki niemal za każdym razem, a przecież nie zawsze było łatwo. Pierwsze tory były proste – figurka na ziemi ze skoszoną trawą, żadnych przeszkód po drodze. Kiedy po wystrzelaniu kolejnych paczek śrutu wszyscy zgodnie uznaliśmy, że takie proste cele to tylko marnowanie ołowiu, zacząłem ustawiać figurki w najprzedziwniejszy sposób: pod krzakami przesłonięte gałązkami, w bunkrach wykopanych w ziemi i zamaskowanych trawą, na drzewie. Blisko lub daleko – dziewczyny nadal trafiały.
Nadszedł czas pierwszych zawodów. Minizawodów. Tego dnia już nie woziły lalek, nie przebierały misiów, ani nawet nie przebiegały pod zraszaczem do trawy, choć było tak gorąco. Tego dnia przed południem każda mogła podejść i trochę poćwiczyć. Po obiedzie było zapowiedziane strzelanie o Puchar Działkowego Snajpera.
Puchar był prawdziwy, cele prawdziwe, wiatrówka też była prawdziwa, a także emocje. Zresztą kto wie, czy nie większe niż towarzyszą dorosłym zawodnikom podczas zawodów FT/HFT. Strzelały wszystkie cztery do każdej z trzech rozstawionych figurek po jednym razie. Po pierwszej serii oddalaliśmy się o kilka metrów i młode zawodniczki strzelały drugą serię. Po trzeciej serii Ola i Nina przestały się liczyć w rywalizacji, załapały za dużo pudeł. Marysia prowadziła jednym punktem z Martą, jednak w czwartej serii młodsza Marta ją dogoniła. Zatem dogrywka. Dogrywały się chyba sześcioma strzałami, wreszcie Marysia popełniła błąd i puchar trafił w ręce Marty, a wszystkie dziewczynki dostały okolicznościowe lody i lizaki. Ich pierwsze zawody nie były jednak ostatnimi. Jak się okazało, to chyba dopiero początek przygody.

Inicjatywa
Od pewnego czasu obserwowałem udział dzieci w rozgrywanych zawodach FT/HFT. Raczej symboliczny, ale jednak zawsze przynajmniej dwoje dzieciaków było. Oczywiście nie miały żadnych szans ze starszymi strzelcami. Nie chodzi nawet o umiejętności. Specyfika strzelania HFT wymaga jednak trochę siły, by móc utrzymać karabin stojąc czy klęcząc. Z kolej leżąc w wysokiej trawie nawet dorosły mężczyzna czasem nie widzi schowanej w krzakach figurki, a co dopiero kilkunastoletnie dziecko?
Raz na jakiś czas jednak udawało się wyróżnić młodych strzelców. A to jakimś dyplomem, a to jakąś inną nagrodą. Zasłużyli na wyróżnienie, przechodząc ten sam tor co dorośli i borykając się z tymi samymi utrudnieniami co rodzice. Tylko że im było jeszcze ciężej.
Z inicjatywy kilku kolegów podjęto na forum bron.iweb.pl dyskusję na temat stworzenia oddzielnej klasyfikacji dla maluchów. Dzięki temu mogły już rywalizować bezpośrednio między sobą, a nie tylko z dorosłymi, będąc niejako skazane na porażkę.
Żeby to jednak miało sens, potrzeba było więcej dzieci. I zawodów traktowanych trochę lżej, by nie powiedzieć lekceważąco, niż zawody wliczane do Pucharu PFTA. Mało który tatuś miał ochotę ciągać dziecko ze sobą na drugi koniec Polski i zajmować się latoroślą, zamiast walczyć o laury najlepszego strzelca w klasyfikacji generalnej. Można też było się spodziewać, że na „poważnych” zawodach większa liczba dzieci wprowadzi niepotrzebne zamieszania, a co za tym idzie – złość niektórych uczestników.
Po zakończeniu Pucharu PFTA warszawski klub WKFT postanowił zorganizować zawody Incorsa Cup. Sponsorem nagród rzeczowych była, tak jak od lat, firma Incorsa. Przy okazji tych konkretnych zawodów postanowiono stworzyć oddzielna kategorie strzelców, a nawet dwie – dzieci w wieku 9–12 lat i dzieci powyżej 13. Założenia były takie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo, zdrowie i dobra zabawa. Dzieci młodsze mogły strzelać do wszystkich figurek z pozycji dowolnej, starszym wolno było podeprzeć karabin w pozycjach określonych jako wymuszone klęczące lub stojące niepodparte. I tyle. Teraz trzeba było już tylko zaprosić rodziców z dziećmi i rozpocząć rywalizację.

Incorsa Cup
Marta, chcesz jechać ze mną i Marysią na zawody? Będziecie walczyły z innymi dziećmi o swój własny puchar? – Z takim pytaniem zadzwoniłem kiedyś do córki, która akurat spędzała z dziadkami końcówkę wakacji.
– Jasne że tak – odpowiedziała
– To spytaj jeszcze Maryśkę czy chce jechać.
Po pięciu minutach ekipa była gotowa, żeby zacząć przekręcać czas w zegarku, bo już nie mogły się doczekać zawodów, które miały odbyć się dopiero za miesiąc. Zamęczały mnie też pytaniem o możliwość przygotowania się , poćwiczenia. Niestety, nie udało się, nie było albo czasu, albo dość dobrej pogody. Za to udało się powiększyć grupę o jeszcze jednego kuzyna, 10-letniego Wojtka. Nie trzymał co prawda nigdy wcześniej wiatrówki w rękach, ale przecież w dzisiejszych czasach każdy chłopak marzy o karierze snajpera albo żołnierza sił specjalnych i strzelanie ma we krwi, więc nie przewidywaliśmy z jego ojcem najmniejszych problemów. Zresztą – pistoletów na wodę czy innych broniopodobnych zabawek ma w domu mnóstwo, więc uznałem, że przynajmniej nie będę musiał tłumaczyć, gdzie jest spust, a gdzie lufa.
Tego dnia wstaliśmy wcześnie jak na niedzielę, o 7.30 rano. Śniadanie, ubieranie i pakowanie sprzętu przebiegło sprawnie. Potem jeszcze trzeba było zebrać ekipę po drodze i dojechać do Fortu Radiowo na warszawskim Bemowie, gdzie dzień wcześniej z kolegami z WKFT ustawialiśmy tor.
Dzieci były bardzo podekscytowane i choć nie chciały się do tego przyznać – przejęte tym, że będą brały udział w zawodach.
Po zapisaniu każdego z nich i odebraniu kart startowych, poszliśmy na zero range, żeby postrzelać. Tym razem jednak nie chodziło o sprawdzenie, czy Steyr wciąż strzela i czy trafia w ten sam punkt co ostatnim razem. Teraz chodziło o to, żeby Wojtek nauczył się go obsługiwać, a Marta i Marysia przypomniały sobie, jak to się robiło. Strzelały na zmianę ponad 40 minut. Jak się jednak wkrótce miało okazać, ten czas spędzony z wiatrówką na zerze miał zaprocentować.
Losowanie grup nas nie interesowało. Nasza grupa, 4 osoby strzelające z tej samej wiatrówki była zamknięta w momencie zapisów. Pozostało jedynie poprosić o możliwość startu gdzieś w połowie toru, żeby można było przechodząc między czterdziestym a pierwszym stanowiskiem naładować kartusz w karabinku, bo powietrza dla wszystkich przy jednym ładowaniu raczej by nie wystarczyło. Mając dobre chody u gospodarzy imprezy, ba – należąc do nich, poszliśmy sobie na stanowisko numer 20. Tam Wojtek i jego tata jako osoba towarzysząca po raz pierwszy w życiu zobaczyli figurkę FT. W dodatku wcale nie taką łatwą, bo akurat na tym stanowisku była wymuszona pozycja klęcząca, a kill zone na figurce to było ledwie 30 mm. Dzieci chciały strzelać teraz, zaraz, już w tej chwili, dopiero musiałem użyć całego swojego autorytetu i wdzięku osobistego, by przekonać je, że trzeba poczekać na gwizdek. Wytłumaczyłem kto i kiedy może wejść na tor, zabroniłem oddalać się od wytyczonych ścieżek, machać lufą. Sam już później na stanowisku podawałem dzieciom wiatrówkę gdy zajęły pozycję, ładowałem śrut, a port ładowania domykałem dopiero wówczas, gdy było gotowe oddać strzał. Dzieciaki świetnie sobie przyswoiły te podstawowe zasady bezpieczeństwa i przestrzegały ich bardzo sumiennie, rozwiewając moje wcześniejsze wątpliwości w tej kwestii.
– Na ile to strzelać? – to pytanie pojawiało się najczęściej. Dzieci nie miały wprawy, zresztą nie ma się co dziwić, jeszcze kilka lat temu z trudem odróżniały metr od kilometra, a czy to było 10 m czy 100, brzmiało równie abstrakcyjnie. Z początku im mówiłem, że według mnie to jest tyle, a tyle metrów i powinny wziąć taką czy inną poprawkę w celowniku. Stosując się do tych wskazówek z reguły kładły cele, a pudła zdarzały się stosunkowo rzadko. Później, gdzieś od połowy toru na pytanie o odległość odpowiadałem pytaniem: – a jak myślisz? Co ciekawe, mimo zupełnego braku doświadczenia, oceniały odległość nader trafnie, mijając się z moją oceną o najwyżej kilka metrów. Byłem z nich naprawdę dumny, ze wszystkich.
Zdarzały się kłopoty. Cel widoczny nawet z pozycji leżącej przez wysokiego strzelca dziecko widziało co najwyżej klęcząc. Czasem jedynie stojąc – warto było wówczas podtrzymać karabin, bo maluch nie mógł utrzymać wiatrówki ważącej ponad 4 kg i skutecznie mierzyć. Nawet Marysia, starsza i silniejsza od pozostałych miała z tym kłopot. Ale próbowały. Walczyły ze sobą i między sobą. Śmiać mi się chciało, bo już od pierwszego stanowiska co chwila patrzyły w kartę i liczyły wyniki. Ech, szkoda że krajowe komisje wyborcze nie mają takiego zwyczaju, poznawalibyśmy wyniki wyborów parlamentarnych czy prezydenckich najpóźniej 5 minut po zamknięciu lokali wyborczych.
Zawody rozgrywane na terenie starej wojskowej bazy były na tyle rozległe, że skończyliśmy strzelać dopiero około godziny 16. Oddaliśmy w biurze zawodów karty startowe i rozpoczęło się oczekiwanie. Dzieci stały nad sędziami liczącymi wyniki i kalkulowały swoje szanse.
– Szymon był lepszy, miał 91 punktów, ja chyba jestem trzecia – z taką informacją przybiegła w pewnym momencie Marta, z wypiekami na twarzy, do stołu, przy którym siedziałem ze znajomymi.
– Oj, żeby już żadnych więcej dzieci nie było, będzie cudownie! – dodała i pobiegła śledzić dalszy rozwój sytuacji.
Więcej dzieci na torze już nie było, wróciły wszystkie...
W oczekiwaniu na ogłoszenie wyników „sierotka” Ania, koleżanka z WKFT wraz z kolegą Jackiem umilali nam czas, wylosowując wśród zawodników różne fanty ufundowane przez firmę Incorsa. A dużo tego było: wiatrówka Norica Titan i jakieś lunety, kulochwyty, i kilkadziesiąt paczek śrutu czy innych drobiazgów na łączną sumę około 5000 zł. Także dzieciom coś się dostało. Wszyscy bawili się wspaniale, ale widziałem, że dzieciaki zżera napięcie. Kiedy w końcu wydawało się, że wybuchną z niecierpliwości, kolega Paweł z WKFT rozpoczął wyczytywanie wyników. Marysia – pierwsze miejsce wśród dzieci starszych. Marta? Trzecia wśród młodszych. Wojtek czwarty. Cieszyłem się razem z nimi.
Warszawski Klub Field Target stanął na wysokości zadania i żadne z dzieci nie wyjechało bez okolicznościowego medalu. Oczywiście za pierwsze trzy miejsca medale były specjalne, ze stosownym napisem. Wszyscy młodzi strzelcy pękali z dumy i radości.

Na co mi to było?
Wyjazd na zawody to zawsze u mnie w domu dzień oczekiwany. Okazja do tego, żeby się wyrwać na świeże powietrze, postrzelać i wrócić do domu, by dalej pełnić obowiązki ojca czy męża.
– Tato, kiedy są następne zawody? – zapytała Marta, gdy tylko wsiedliśmy do auta, by wrócić do domu. Teraz to się zacznie. Żegnaj o złota wolności...
– Dopiero na wiosnę – odpowiedziałem, jeszcze się łudząc, że do tego czasu entuzjazm trochę osłabnie. Nic na to nie wskazuje. Raczej muszę zacząć się rozglądać za drugim karabinkiem, lżejszym od Steyra. Kiedy wieczorem usłyszałem, że rozumie, czemu lubię jeździć na zawody, że to strasznie fajna zabawa, że już się nie może doczekać następnych zrozumiałem, że wydatki będą nieuniknione. Może to i dobrze? Nigdy nie lubiłem się bawić lalkami, przebierać misie czy biegać pod zraszaczem do trawy, choć przecież tak gorąco. Wolałem strzelać z wiatrówki. To cudownie, że można tę pasję zaszczepić także własnemu dziecku. A koszty? Kto by w takiej sytuacji oszczędzał? Przynajmniej będą dwa karabinki w domu i nikt nie będzie marudził, po co tego tyle.
I nie będzie narzekał, że znów gdzieś jadę. – Jak to, przecież radość i szczęście dziecka są najważniejsze! Ja nie chcę, ja się poświęcę i pojadę, to Marta jedzie, ja tylko tak, dla towarzystwa.
Cóż, nie ma to jak dobre wytłumaczenie...
Jakie karabin powinien spełniać kryteria? Przede wszystkim musi być lekki. To podstawa. Z lekką lunetą. Odpadają wszelkie steyry, walthery. Na placu boju pozostają lekkie i w miarę krótkie (czyli nieciążące na lufę, a więc łatwiejsze do opanowania przez dziecko) FX Typhoon, FX T 12, AirArms S 400 Carbine czy Brocock Contour. Dobre są także te karabinki, które ważą mniej niż 3 kg. Do tego luneta, najlepiej coś lekkiego i krótkiego, lekki montaż i można strzelać. Patrząc na to, jak dzieci, które wzięły udział
w zawodach Incorsa Cup, zachowywały się w trakcie rywalizacji i bezpośrednio po niej, to sądzę, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy wyraźnie wzrośnie popyt na lekkie i krótkie wiatrówki „dziecięce”, a na wiosnę wyjdą na pola szeregi nowych, młodocianych zawodników. Zatem do zobaczenia na wiosnę!

Przegląd Strzelecki "Arsenał", listopad 2010




Pancernik














W dzisiejszych czasach pancerniki, potężne okręty wyposażone w działa wielkiego kalibru odchodzą do lamusa. O zwycięstwie na morzu decydują lotniskowce i zgromadzone na ich pokładach samoloty. Rakiety kierowane są o wiele potężniejszą i skuteczną bronią niż pociski armatnie. Jednak swoją wielkością pancerniki nadal wzbudzają podziw. Tak samo, jak Theoben Vanquish.
Wszyscy już chyba z niecierpliwością czekamy na nadejście wiosny. Kiedy wreszcie zrobi się ciepło? Kiedy będzie można bez obawy o odmrożenie dłoni postrzelać z wiatrówki? Kiedy na drzewach pojawią się pierwsze liście
i trawa pokryje polowe strzelnice? Długa ta zima. Zaczynam mieć jej dość, łatwo się denerwuję i staję się zgryźliwy. Szczerze mówiąc, miałem wielką ochotę przyczepić się do testowanego Theobena. Wynaleźć kilka problemów, rozdmuchać je do niebotycznych rozmiarów i poużywać sobie. Niestety, przedwiosenna depresja będzie musiała poczekać, bo na dobrą sprawę nie mam się do czego przyczepić.
Ale po kolei…

Wygląd
Karabin robi wrażenie. Osada z laminatu sprawia wrażenie solidnej. Choć laminat jest niemal identyczny w kolorze jak w testowanym niedawno przez kilku kolegów Daystate Mk 4 Grand Prix (ARSENAŁ 1/58), to jednak przypomina tamtą wiatrówkę tylko w niewielkim stopniu. Przede wszystkim jest potężniejsza i cięższa. Po drugie nie ma tak szerokiego zakresu regulacji. Na dobrą sprawę można tylko przesunąć stopkę w górę lub w dół, a także można podnieść trochę bakę. To wszystko.
Z przodu, pod lufą można zamontować bipod lub inne akcesoria. Jest specjalna szyna. Niestety, jest za krótka, żeby dało się założyć palmrest.
Osada jest typu thumbhole, z wycięciem na dłoń. Muszę przyznać, że mimo braku regulacji, karabin trzyma się bardzo wygodnie. Ciąży trochę na lufę, ale tu trudno się dziwić. Po pierwsze, całość waży ponad 7 kg
i to bez lunety, a po drugie – cóż to za lufa! Armata po prostu, wielka i gruba jak sztucer na słonie. Co ja mówię – na mamuty! Średnica grubo ponad 3 cm sprawia wrażenie, otwór wylotowy wydaje się za mały, żeby śrut się w nim zmieścił.
Osady z laminatu mogą się podobać lub nie. Osobiście wolę piękna doszukiwać się w niepowtarzalnym układzie słoi drewna orzechowego. Jednak trzeba przyznać, że laminat ma jedną niezaprzeczalną zaletę – odporność. Po pierwsze nie chłonie tak wilgoci, po drugie trudniej go zarysować. Tym samym karabin zdaje się być wymarzoną wiatrówką na zawody. Tylko jakie? W której konkurencji?
Dystrybutor zachwala go jako narzędzie do wygrywania w kategorii FT. Zdaje się temu służyć spora masa wiatrówki. Do HFT jest zwyczajnie za ciężka. W tej dyscyplinie, gdzie większość celów ostrzeliwuje się zwykle z pozycji leżącej, tak ciężka broń nie jest potrzebna, tylko się człowiek nadźwiga. Co innego w FT – zawodnik tej konkurencji doceni tę cechę, dzięki której karabin podczas celowania jest bardziej stabilny. Jednak zawodnikowi FT będzie w Theobenie brakowało palmrestu, bez którego celowanie
w pozycji siedzącej jest po prostu niewygodne. Strzelec niepotrzebnie się kuli, kurczy, nie mając jak oprzeć wiatrówki na kolanie. Ha! - Znalazłem wadę. Nareszcie mam się do czego przyczepić. Brak długiej szyny to jest to!
System i osłona lufy pokryte są oksydą. Widać na niej świetnie odciski palców, ale w zasadzie nie sprawia większych kłopotów w konserwacji, a przy okazji wydaje się trwała. Kartusz można ładować, zarówno po odkręceniu korka na końcu, jak i wykręcając cały z systemu, i podłączając do butli bądź pompki. Kartusz powinno ładować się do 200 Br. Mało? W zupełności wystarczy. Jest na tyle duży, że wystarczy powietrza na ponad 100 strzałów.
Do tego strzelania zaraz wrócę. Na koniec jeszcze zastanowię się, po co właściwie jest ta szyna pod osadą? Na początku wspomniałem, że można do niej przymocować dwójnóg. Z takim bipodem karabin z miejsca nabiera taktycznego wyglądu. Gdyby laminat był czarny, można by wręcz pomyśleć, że to jakiś nawy model karabinu snajperskiego dla jednostek specjalnych. Może to i dobrze, że osada jest niebieskoszara? Przypadkowy przechodzień, który zobaczy nas strzelających przynajmniej nie wezwie brygady antyterrorystycznej. Wiatrówka robi wrażenie! Po zamontowaniu sporych rozmiarów lunety Optisan Viper 8-32x60 (bardziej szczegółowy test opublikujemy w przyszłym numerze) karabin waży ponad 6,5 kg!

Strzelanie
Po załadowaniu kartusza powietrzem warto sięgnąć po magazynek. Mieści się w nim 17 sztuk śrutu diabolo. Swoją konstrukcją przypomina trochę magazynki szwedzkiej firmy FX, tyle że tamte są 16-strzałowe (dla kalibru 4,5 mm, dla 5,5 mm są 12-strzałowe). Podobna konstrukcja, czyli też podobna wada. Pierwszy załadowany śrut przez moment robi za stoper dla sprężyny magazynka. Nie ma z tym kłopotów, gdy ładujemy twardy śrut Haendler & Natermann. W przypadku miękkiego JSB Exact śrut ten może ulec uszkodzeniu, czyli delikatnemu zgnieceniu kielicha. I na ogół to właśnie się dzieje. Skutkiem tego siedemnasty strzał rzadko kiedy pada tam, gdzie chcieliśmy trafić.
Skoro karabin jest polecany także dla zawodników FT, to przydałaby się jakaś wkładka 1-strzałowa. W ofercie dystrybutora nie znalazłem niczego takiego. Na stronie producenta owszem, jest. Kawałek plastiku, do kupienia za kilkanaście funtów w najtańszym sklepie internetowym w Anglii wydał mi się jednak nie wart żądanej kwoty. Kupując Theobena Vanquish z myślą o zawodach, należy liczyć się z tym, że po każdym strzale trzeba będzie wyjąć magazynek lub o wydaniu dodatkowych funtów do już i tak nietaniej wiatrówki. Konkurencyjny Daystate lepiej to rozwiązał, tam dostajemy w zestawie i magazynek, i wkładkę.
Magazynek ma jeszcze tę cechę, że po ostatnim strzale zamka nie da się domknąć. To znak, że trzeba pomyśleć o załadowaniu kolejnych siedemnastu śrucin. Ale o liczbie pozostałych strzałów informują też cyferki wymalowane na ruchomej części magazynka.
Po włożeniu magazynka i zamknięciu zamka, śrut zostaje automatycznie wprowadzony do lufy. Należy o tym pamiętać! Trochę nie podoba mi się to rozwiązanie. Skutek jest taki, że albo szybko strzelimy, albo mamy w ręku wiatrówkę z niedomkniętym zamkiem (i naciągniętą sprężyną zbijaka), albo wiatrówkę gotową do strzału, nawet jeśli dopiero urządzamy się na stanowisku strzeleckim. Całe szczęście, że jest bezpiecznik. Jednak do jego działania też jakoś nie jestem przekonany. Dodatkowa dźwignia przed spustem chodzi bardzo lekko, delikatne stuknięcie i przeskakuje w położenie odbezpieczone. To zdecydowanie nie jest wiatrówka dla osób, którym zdarzają się chwile nieuwagi...
No dobrze, a jak to strzela? Przede wszystkim bardzo stabilnie. Po poprzednich testach, polegających na ważeniu śrutu (ARSENAŁ 2/59), miałem jeszcze pewien zapas JSB Exact, gdzie każda śrucina miała taką samą masę. Po załadowaniu całego magazynka i wystrzeleniu przez chrono jednego pocisku za drugim, odniosłem wrażenie, że coś się zepsuło w tym sprytnym urządzeniu do mierzeniu prędkości wylotowych. Zacięło się i stale wskazywało 243,1 m/s. Oprócz ostatniego strzału, który miał 242,9. Oj, takiego wyniku nie obserwowałem nawet w reklamowanym jako cud techniki Daystate Mk 4 Grand Prix! Po prostu wspaniały wynik.
Na tarczy już niestety wypadło to trochę gorzej. I nie wiem czemu, testowałem karabin na różnych śrutach. Zdecydowanie najlepiej wypadł JSB Exact 4,51, ale skupienie na 50 m wyniosło 1,9 cm podczas strzelania w zamkniętej hali z karabinkiem unieruchomionym w imadle. To nie jest wartość, która powalałaby na kolana, zwłaszcza, że jak już wspomniałem, karabin rzekomo przeznaczony jest dla strzelców FT, a w dodatku do tanich nie należy. Z drugiej strony taki wynik nie jest też zły. Można znaleźć wiele wiatrówek PCP na rynku, które nawet się do takiego skupienia nie zbliżą... Jednak na zawodach FT Vanquish, jeśli już się pojawi, będzie raczej ciekawostką dla zawodników strzelających z takich karabinków jak Steyr 110 FT, czy Walther Dominator, które kosztując praktycznie tyle samo, pozwalają liczyć na lepsze wyniki.

Próba oceny
Chciałem się poprzyczepiać i jednak znalazłem kilka punktów, do których przyczepić się można. Przede wszystkim wiatrówka jest droga. Przy szalejących obecnie kursach walut kosztuje ponad 8000 zł. To dużo.
Jednak za tę kwotę dostajemy naprawdę solidny sprzęt. Przede wszystkim jej wygląd sprawia, że trudno obok tej wiatrówki przejść obojętnie. Potężna lufa, wielka i ciężka osada sprawiają, że karabin wydaje się być czymś więcej niż zwykłą wiatrówką, strzelającą w dozwolonym w Polsce limicie 17 J. Jej masa sprawia, że po zamontowaniu jakiegoś dwójnogu mamy bardzo solidny karabin snajperski. Celny. Może nie oszałamiająco celny, ale jednak trafienie na 50 m figurki FT, kapsla od butelki, czy nawet mniejszych celów nie powinno sprawić większego problemu. Wiatrówka może się podobać.
Strzelanie z niej to prawdziwa przyjemność. Zamek typu bolt action chodzi lekko, bez zacięć. Dokładnie tak, jak chodzić powinien. Spust jest regulowany, można ustawić na przysłowiowe kichnięcie komara, ale można i po myśliwsku, z wyraźną drogą pierwszego stopnia i delikatnym oporem przed oddaniem strzału. Jeszcze gdyby nie był wykonany z tworzywa...
Podobnie ładowanie powietrzem jest czynnością prostą. Po odkręceniu kapturka wystarczy nałożyć końcówkę ładowania, sprawdzić połączenie i odkręcić śrubę w butli. O ilości powietrza w kartuszu informuje nas na bieżąco manometr umieszczony od spodu osady.
Pewne zastrzeżenia można mieć do konstrukcji magazynka, celność też mogłaby być lepsza, ale ogólnie muszę powiedzieć, że Vanquish to moim zdaniem udana konstrukcja.
Swego czasu każdy szanujący się kraj, mający flotę okrętów wojennych za punkt honoru stawiał sobie posiadanie najpotężniejszego, i niezatapialnego pancernika. Często były to okręty flagowe. Większość z tych niezatapialnych jednostek leży już gdzieś na dnie mórz i oceanów, jednak potrzeba podniesienia prestiżu pozostała. Nie wiem, czy Vanqiush jest niezatapialny. Szczerze w to wątpię. Jednak spokojnie można go nazwać flagowym modelem firmy Theoben - w zupełności zasługuje na ten tytuł. Nadaję mu imię HMS Vanquish!

Przegląd Strzelecki "Arsenał", marzec 2009