czwartek, 15 września 2011

Krzyżacy pobici!



















Wojna ze zmiennym szczęściem toczyła się już kilka lat. Po klęsce wojsk koronnych pod Chojnicami jasne stało się, że walka z zakonem będzie długa i ciężka. Kolejne porażki pospolitego ruszenia przekonały króla Kaziemierza Jagiellończyka, że czas oprzeć główne siły o wojsko zaciężne. Na czele korpusu stanął Piotr Dunin…
Gdzie leży Grunwald i co się tam działo, wie chyba każde dziecko w Polsce. Przełomowa i jedna z największych bitew średniowiecznej Europy znana jest zresztą nie tylko w Polsce. Po niemal 600 latach, co roku zjeżdżają się na pola rekonstruktorzy, którzy poprzebierani w blachy i skórzane kaftany próbują przed publicznością odgrywać sceny bitewne. Sukces pierwszych rekonstrukcji ma też swoją cenę – choć z roku na rok jest więcej rekonstruktorów, to publiczności przybywa jeszcze szybciej. Z trudem można znaleźć jakieś strategiczne miejsce, z którego będzie widać walczących rycerzy. Przeważnie widać tylko głowy osób stojących przed nami. Do pola bitwy jest tak daleko, że bez lornetki nie da się oglądać przedstawienia, a bez dobrego teleobiektywu nie ma co marzyć o zdjęciach.
Dlatego cenię sobie mniejsze rekonstrukcje, gdzie publiczność stoi niemalże wśród rycerzy. Ostatnio, będąc na wakacjach, miałem okazję obejrzeć zmagania rycerzy w miejscowości Świecino.

Zaczęło się…
Choć pogoda była piękna, to w końcu ile można leżeć na plaży. Kiedy więc zobaczyłem plakat zapraszający na przedstawienie, bez trudu przekonałem żonę o konieczności pojechania na bitwę. Wsiedliśmy w samochód, zapakowaliśmy aparat fotograficzny do plecaka i w drogę.
Świecino to mała wieś, niedaleko Krokowej na Pomorzu. Choć od miejsca naszego pobytu droga nie była dłuższa niż 50 km, to jechaliśmy prawie godzinę, z czego ostatnie 10 km w korku. Ze zdziwieniem i zgrozą wręcz zorientowałem się, że wszyscy jadą „na Krzyżaków”. Całe szczęście, że miejscowi strażacy sprawnie kierowali ruchem, a na zorganizowanych parkingach sprawnie rozlokowywano kolejnych przyjeżdżających.
Kiedy już doszliśmy z parkingu na miejsce rekonstrukcji, otoczone taśmą, właśnie z głośników spiker oznajmiał, że zaraz bitwa się rozpocznie. Wśród tłumu widzów wyraźnie widać było poruszenie, gdy pierwsi konni przejechali w kierunku zbudowanego na wzgórzu obozu Krzyżaków. To byli polscy zwiadowcy. Pięć minut później rozpoczął się bój.
Prawdziwa bitwa rozegrała się 10 września 1462 roku. Uznawana jest za przełomową bitwę wojny trzynastoletniej. To po tym zwycięstwie wojska polskie opanowały lewy brzeg Wisły na Pomorzu, co udrożniło ważny szlak handlowy. Udział w niej wzięło niemal 3000 żołnierzy polskich, prowadzonych przez rycerza Piotra Dunina. Po stronie krzyżackiej było niemal 5000 zbrojnych, dowodzonych przez Fritza Ravenecka. Choć źródła historyczne czasem podają inną liczbę walczących, to zawsze są zgodne w jednym: wojska polskie wygrały dzięki manewrowi dowódcy. Dunin rozpoczął pierwszy, prowokując jazdę krzyżacką do opuszczenia warownego obozowiska. Następnie na otwartym polu ostrzelali ją polscy łucznicy, ukryci pośród lasu. Po rozgromieniu jazdy Polacy uderzyli na obóz. W tym czasie wśród Krzyżaków upadł duch walki po stracie dowódcy, jako że Fritz Raveneck zginął w starciu z jazdą polską. Obóz zdobyto, obrońców wyrżnięto lub wzięto do niewoli. Nieliczni uciekinierzy potopili się w okolicznych bagnach i mokradłach.
Wszystko to próbowali odegrać członkowie pomorskich bractw rycerskich. Choć pole bitwy zasłane było leżącymi, to na szczęście nikt nie zginął, nikt się nie utopił w bagnie. Mimo to, a może przede wszystkim dzięki temu, publiczność była ukontentowana. Gromkie brawa skierowano do rycerzy i wojowników z Lęborskiego Bractwa Historycznego, Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego (Oddział Krokowa), Grupy Kaskaderskiej Dżygit, Roty Pana Kacpra i Chorągwi Wejhera. Kilkadziesiąt osób odzianych w blachy, kaftany i przeszywanice miało powody do dumy. W sposób niezwykle widowiskowy uczestnicy rekonstrukcji pokazali, jak niegdyś wojowano. Udało im się wytrzymać w palącym słońcu w ubraniach dalekich od komfortu. Jeszcze mieli siły machać mieczami i rohatynami, czy strzelać z hakownic. Tych ostatnich używano bardzo chętnie i w dużej ilości. Może trochę nie bardzo to było zgodne z prawda historyczną, jako że pod Świecinem królowała kusza, jednak jak spiker tłumaczył publiczności, hakownica jest bronią bardziej widowiskową, a strzelająca „ślepakami” o wiele bezpieczniejsza od kuszy czy łuku.
Trochę żałowałem, że nie przyjechaliśmy wcześniej. Podobno od rana można było zwiedzać obóz krzyżacki, przyjrzeć się z bliska rycerzom i ich broni, a nawet wziąć miecz do ręki i na sosnowym palu sprawdzić, jak się tym tnie. Była także okazja, aby postrzelać z łuku albo potańczyć średniowieczne tańce. Po bitwie już nie było tego typu imprez, zmęczeni wojownicy ściągnęli z siebie blachy, zwinęli obozowisko i wkrótce, tak jak publiczność, rozjechali się do domu.
Mam nadzieję, że zobaczymy się za rok.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, sierpień 2009

Czarne pantery





















Czarna pantera, choć długo była uważana za odrębny gatunek, wcale nim nie jest. Swoją barwę zawdzięcza większej ilości pigmentu (melaniny). Przy dobrym świetle można zauważyć charakterystyczne cętki. Podobnie jest z wiatrówkami Panther, będącymi owocem prac niemieckich konstruktorów z firmy Diana.
Większa Panther 31 to nic innego, jak znana od lat Diana 34, tylko z polimerową osadą. Z kolei Panther 21 wydaje się być bliską krewną Diany 28, a jedyną różnicą jest łoże, w przypadku pantery wykonane z czarnego plastiku. Kiedy kociaki dotarły do redakcji, z niewielkim zainteresowaniem otworzyłem paczkę. Nigdy nie przepadałem za plastikowymi wiatrówkami, należę do tradycjonalistów i uważam, że karabin powinien mieć drewnianą osadę. Wszystko jedno, czy będzie to buk, orzech, czy ekskluzywne i egzotyczne drewno z Afryki, drewno należy do tych elementów, które nie tylko pomagają w użytkowaniu, ale też przyciągają wzrok. Plastik jest praktyczny, i to moim zdaniem jedyna jego zaleta.

Oko w oko z drapieżnikiem
Wiatrówki dotarły w oryginalnych paczkach. Gruby, sztywny karton, kolorowe obrazki, mnóstwo napisów. W środku każdego z opakowań leżał karabin zawinięty w folię, dodatkowo zabezpieczony kawałkami styropianu. Nic więcej nie trzeba do szczęścia, a tak zapakowana broń z pewnością dotrze do adresata w idealnym stanie.
Pierwsza różnica, która rzuca się w oczy po wyjęciu karabinków i położeniu obok siebie, to ich długość. Panther 31 jest dłuższa o całe 15 cm, poza tym ma inną, większą osadę ze żłobieniami na chwycie. Całość sprawia wrażenie broni bardziej solidnej. Rzuca się w oczy napis „Made in Germany” na systemie oraz wyrysowana bogini łowów z łukiem w jednej ręce i wiatrówką w drugiej, znak rozpoznawczy firmy Diana oraz oznaczenie modelu. Podobne grawerunki można znaleźć na Panther 21, choć tam nie znalazłem napisu „Made in Germany”. W dzisiejszym świecie, gdzie warunki globalizacji i niższe koszty siły roboczej przenoszą produkcję niemal wszystkiego, co się da na Daleki Wschód, można się domyślać, że brak informacji o miejscu produkcji wskazuje, choć oczywiście wcale nie musi tak być, że broń wykonano w Chinach. Jeśli jednak nawet tak jest, to trzeba przyznać, że dokonano tego z zachowaniem niemieckiej dokładności.
Oprócz różnic jest też kilka podobieństw. Obie wiatrówki mają taką samą muszkę, nałożoną na końcówkę lufy. Identyczne są też szczerbinki. Otwarte przyrządy celownicze oparte są na modnym ostatnio w broni pneumatycznej systemie światłowodów. Jest dyskusyjne, czy kolorowe kropki ułatwiają, czy utrudniają celowanie, jednak w przypadku Panther należy podkreślić, że kropki te są wyjątkowo małe i nie przysłaniają celu w jakimś większym stopniu niż przyrządy tradycyjne, metalowe.
Zwraca uwagę, że w obu przypadkach osłona spustu jest integralnym elementem łoża. Jego przypadkowe uszkodzenie może skutkować koniecznością wymiany całej osady. Z drugiej strony jednak polimer użyty do produkcji sprawia wrażenie solidnego, odpornego na uszkodzenia i zadrapania, więc moje wątpliwości co do zasadności takiego rozwiązania mogą się okazać nieuzasadnione. Ponadto ostatnio modne staje się wykonywanie osady prywatnie, pod konkretnego strzelca, nierzadko z egzotycznego drewna. W takim przypadku niższy koszt zakupu wiatrówki z plastikowym łożem będzie ze wszech miar uzasadniony.
Obydwie wiatrówki wyposażone są w automatyczny bezpiecznik, Panther 31 dodatkowo ma też śrubę do regulacji twardości spustu. W mniejszym kociaku też by się regulacja przydała, spust chodzi dość twardo, choć przewidywalnie.

Zezowate kociaki
Zwykle nie strzelam z otwartych przyrządów celowniczych w testowanych wiatrówkach. Uważam, że z zamontowaną lunetą łatwiej i precyzyjniej można ocenić celność broni.
W przypadku Panther nie jest to jednak tak jednoznaczne, gdyż… W obu przypadkach frezy pod montaż są wykonane z lekkim skosem w stosunku do linii celowania. Powoduje to, że lunetę trudno jest zamontować osiowo. W przypadku Diany Panther 21 błąd był tak duży, że skończyła się regulacja w Bushnellu Elite 3200 10×40, a przestrzeliny na odległości 25 metrów jeszcze schodziły prawie 2 cm od środka tarczy. W tej sytuacji należy założyć jakieś podkładki pod montaż lub zdjąć optykę i popróbować strzelania z wykorzystaniem przyrządów otwartych. Skupiłem się na drugim rozwiązaniu.

Groźny pomruk w środku lasu
Na łące, moim stałym i ulubionym miejscu testowania karabinków, pasły się krowy i konie. Żeby nie być posądzonym o chęć upolowania wołu na kolację, poszedłem z karabinkami do lasu. W półmroku między drzewami łatwiej będzie ocenić przydatność światłowodowych przyrządów celowniczych.
Po rozłożeniu stanowiska na pierwsze strzelanie, wziąłem Dianę 21. Pierwsza tarcza ustawiona na 15 metrów, dalej 5 kolejnych co 5 metrów. 40 metrów na wiatrówkę z deklarowaną mocą na poziomie 9 J to wystarczający dystans. Strzelam i niestety powtarza się to, co działo się podczas prób z ustawieniem lunety, mianowicie z lufy poszedł dym. Dużo dymu. Wygląda na to, że albo w fabrykach nie potrafią prawidłowo nasmarować wiatrówki, albo też smarują ponad normę w celach konserwacyjnych, a właściwym nasmarowaniem powinien zająć się dystrybutor broni. W tym przypadku jednak tego z pewnością nie zrobił, a szkoda. Po kilkunastu strzałach, gdy zorientowałem się, że zjawiska typu „światło i dźwięk” wcale nie słabną, odłożyłem Dianę Panther 21 i wziąłem jej większą siostrę. To samo – dym, huk podczas strzału, a nawet jakby błysk z lufy. I potężne wierzgnięcie. Postanowiłem wrócić do domu, wyczyścić wiatrówki, odpowiednio nasmarować i spróbować jeszcze raz.
Wyjście do lasu nie było jednak tylko wielkim niepowodzeniem. Okazało się, że w warunkach rozproszonego, przyciemnionego światła światłowody w Pantherach świetnie się sprawdzają.

Oswoić panterę
Po dokładnym wyczyszczeniu wszystkich elementów, nasmarowaniu uszczelki tłoka i sprężyny poszedłem znów na łąkę. Szczęśliwie nie było już ani koni, ani krów i Panthery mogły spokojnie rozpocząć swoje polowanie. Na tarcze i metalowe wiewiórki.
Diana Panther 21 to lekka, młodzieżowa wiatrówka. Składna, wygodna. Naciągnięcie sprężyny jest łatwe, nie wymaga od strzelca wkładania w tę czynność nadmiernego wysiłku. Diana ta ma łamaną lufę, brak luzów na kostce obiecuje długie użytkowanie. Podobnie jak polimerowa osada, której nie straszny będzie ani piasek, ani woda.
Podczas strzelania z małej pantery doszedłem do jeszcze jednego wniosku, iż strzelanie z muszką i szczerbinką jest niemal tak przyjemne jak z lunetą. Co prawda nie widać, jak układają się przestrzeliny na 25 metrze. Jednak kiedy podchodzi się do tarczy, można zauważyć, że wszystkie są całkiem blisko środka.
Natomiast nie ma cudów – wiatrówka ma małą moc. Żeby strzelać z niej na większe odległości, trzeba nauczyć się odkładać sporą poprawkę. Kiedy strzelałem do półlitrowej puszki postawionej w odległości 50 metrów, musiałem celować powyżej niej, żeby w ogóle trafić. Celne strzelanie do tarczy moim zdaniem ma sens do maksymalnie 40 metra. Później najmniejszy powiew wiatru może znieść wolno lecący śrut o kilka centymetrów od tarczy.
Diana Panther 31 to już zupełnie innego kalibru zabawka, choć lufa ma akurat tę samą średnicę. Natomiast prędkość, z jaką wylatuje śrut powoduje szybsze bicie serca, a siła uderzenia skutecznie niszczy płaską ściankę kulochwytu. Towarzyszy temu również silne uderzenie kolby opartej na ramieniu, co akurat w stosunkowo lekkiej i bardzo silnej wiatrówce wcale mnie nie dziwi. Gdzieś ta energia skumulowana w sprężynie musi znaleźć ujście.
Bardzo płaska trajektoria lotu wzbudziła we mnie przekonanie, że mam do czynienia z wiatrówką, bliską limitu 17 J. Przy ustawieniu szczerbinki na mniej więcej 25 metrze trafiałem w okolice środka tarczy bez odkładania poprawki praktycznie od 15 metra do 35. Później poprawka była minimalna. Trafienie puszki z 50 metrów w przypadku strzelania z Panther 31 nie jest żadnym wyczynem. A puszka w takim spotkaniu nie ma szans, bo śrut przebija ją na wylot za każdym razem.
Po powrocie na działkę, postanowiłem zmierzyć prędkości wylotowe. Chronograf Combro na lufę, kilka strzałów i wszystko stało się jasne. Panther 21 to lekka, młodzieżowa wiatrówka o mocy ok. 9 J. Panther 31 to prawdziwa armata, a Exact 4,51 wystrzeliwany z niej opuszcza lufę z prędkością 248 metrów na sekundę. To powoduje, że wiatrówka ledwie mieści się w ustawowym limicie 17 J.

Ocena końcowa
Firma Diana znana jest z tego, że nie wypuszcza na rynek bubli. Wiatrówki Panther zdają się potwierdzać tę teorię. Sprawdzone systemy zaadaptowane ze znanych od lat modeli i włożone w polimerowe łoże to z jednej strony dobry, z drugiej zły pomysł. Zły, bo brak w wiatrówkach świeżości, jakichś niespotykanych i nowatorskich rozwiązań. Dobry, gdyż dostajemy sprzęt sprawdzony, uznany na całym świecie, bez wodotrysków, ale solidny. W tym wypadku opakowany w plastikowy łoże, które jednym będzie się podobać, innym mniej, ale niewątpliwie jest bardzo praktyczne i wiele przetrzyma. Dzięki plastikowi broń jest lekka, co w przypadku słabej Panther 21 może być dodatkową zaletą, gdyż młodzieżowa wiatrówka nie może być ciężka. Panther 31 w plastiku jest trudniejsza do opanowania z powodu dużej energii. Wadą jest, co ciekawe, występujące w obu egzemplarzach, nieosiowe wykonanie frezów pod montaż lunety, co utrudnia wyzerowanie optyki. Spust w dwudziestcejedynce mógłby być bardziej miękki, brak mu regulacji znanej z młodszej i większej siostry. Mimo to sprzęt wart jest swoich pieniędzy.
Spośród dużej oferty na rynku Panthery wyróżniają się dobrą jakością, przeciętną, niczym niewyróżniającą się, ale możliwą do zaakceptowania kulturą pracy i dużą starannością wykonania. Jeśli komuś nie przeszkadza plastikowa osada, to powinien rozważyć zakup jednej z czarnych panter.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, wrzesień 2007

RAM





















W ciemności zarysował się kształt przeciwnika. Podniosłem karabinek, wycelowałem, strzeliłem. Spadającym na podłogę łuskom towarzyszyło jęknięcie oddalonego o kilka metrów przeciwnika. I w tym momencie skończyła się amunicja. Niepewny skutków wystrzelonej serii, wyjąłem z kabury pistolet i ostrożnie podszedłem bliżej przeciwnika. Na jego kurtce widać było ciemne plamy. Wygrałem.
Strzelać do człowieka w sposób bezkrwawy? Ćwiczyć praktyczne umiejętności strzeleckie, przyswajać kolejne warianty rozwiązań taktycznych, bez ponoszenia odpowiedzialności karnej z powodu postrzelenia człowieka? Wreszcie czerpać wiele przyjemności z zabawy ze znajomymi, o wiele więcej niż podczas komputerowych sesji Counter Strike’a? Jest to całkowicie możliwe.

Dawno temu w Ameryce…
Kiedy w 1970 roku James Hole opatentował pierwszy marker paintballowy, chyba nikt nie przypuszczał, jakim powodzeniem będzie się cieszył ten rodzaj rozrywki. Początkowo pistolety na kulki służyły farmerom do znakowania drzew i owiec. Dopiero w 1981 roku grupa znajomych spisała zasady zawodów sportowych i w czerwcu tego roku rozegrano pierwszą grę. Wzięło w niej udział 12 zawodników. Ich zadaniem było zdobycie flagi. Walczyli każdy z każdym, bez podziału na zespoły. Nowa dyscyplina, będąca sposobem na rozładowanie emocji, szybko się rozwijała. Dwa lata później rozegrano zawody z pulą nagród w wysokości 14 tysięcy dolarów. W 1984 roku paintball pojawił się w Australii, a po roku rozegrano pierwsze zawody w Anglii. Tak trafił on do Europy.
Pojawiły się liczne warianty gier zespołowych: „zdobycie flagi”, „odbicie zakładnika”, „zabij VIP-a” – to tylko niektóre ze scenariuszy, od lat rozgrywanych na całym świecie. Zasada paintballu jest prosta. Marker – pistolet, czy karabin, za pomocą sprężonego powietrza wystrzeliwuje kulki z farbą. Te, trafiając w cel, rozpryskują się i w ten sposób łatwo się zorientować, gdzie trafił pocisk. Zabawa jest dość bezpieczna, trzeba tylko przestrzegać podstawowych zasad, na przykład nosić na twarzy maskę chroniącą oczy i częściowo szyję. Nie poleca się strzelania w szortach i koszulce z krótkim rękawem. Postrzał nie jest przyjemny. Pamiętam, gdy kiedyś dostałem serią po plecach – sińce miałem przez kilka dni. Z drugiej strony dodaje to tylko zabawie pewnej pikanterii, a myśl o tym, żeby nie dać się trafić, podnosi poziom adrenaliny podczas rozgrywki…
Zabawy i rozgrywki. Tak, paintball to wspaniała zabawa. Jednak nie dla wszystkich. Niektórzy traktują to jako pracę.

Daleko na wschodzie…
Klasyczny marker do Paintballu w niczym nie przypomina prawdziwej broni. Wielka grucha, nierzadko w jaskrawe kolory, będąca magazynkiem na kulki, doczepiona od dołu lub z boku butla ze sprężonym powietrzem. Sprzęt idealny do zabawy.
W 1996 roku w dalekim Hong Kongu panowie Liang Guodong i Lee Chi Keung opracowali założenia systemu RAM – Real Action Marker. Wykorzystując pomysł na bezpieczne strzelanie kulkami z farbą, postanowiono, że markery muszą jak najdokładniej przypominać prawdziwą, ostrą broń, mieć podobną wagę, a magazynki na kulki ograniczoną, w stosunku do klasycznych markerów, pojemność. Zasilane byłyby ze standardowych nabojów CO2, takich samych, jakie wykorzystywane są w wiatrówkach. Repliki RAM w założeniu miały służyć do treningu dla oddziałów wojskowych, policyjnych i jednostek paramilitarnych. Przy wykorzystaniu takiego sprzętu można z powodzeniem ćwiczyć, aż do znudzenia, kolejne warianty odbicia zakładnika. Odbywałoby się to sposób bezpieczny, a przede wszystkim tani. Zestaw kulek kosztuje niewiele więcej niż jeden prawdziwy nabój. Łuski nadają się do wielokrotnego użytku. Co więcej – strzelać można nie tylko kulkami z farbą, ale i z twardego silikonu. Taka amunicja jest właściwie niezniszczalna.
Mamy więc same zalety. A czy są wady? Do redakcji dotarły dzięki firmie Kolter dwa modele markerów, karabinek RAM 9 R i pistolet Walther P 99 RAM. Z przyjemnością przystąpiłem do testów.

Pistolet Bonda na kulki
Walther P 99 RAM już na pierwszy rzut oka sprawia bardzo dobre wrażenie. Polimerowy szkielet, metalowy, oksydowany na czarno zamek do złudzenia przypominają prawdziwą broń. Elementy ruchome, szczelina wyrzutnika łusek – to wszystko sprawia, że początkowo trudno się zorientować, że to tylko pistolet na kulki.
Z zewnątrz od oryginału, poza kilkoma drobiazgami różni go tylko, widoczny od spodu chwytu, wkręcany pojemnik na nabój CO2. Jako że mamy do czynienia faktycznie z wiatrówką, siłą rzeczy próbuję porównać to do innego produktu niemieckiej firmy Umarex – Walthera CP 99. Wiatrówka na śrut nie ma systemu blow-back, ani wkręcanego od spodu pojemnika na gaz, a przede wszystkim, tak wielkiej lufy. Kaliber broni RAM wynosi .43. Wylot lufy naprawdę robi wrażenie, aż się nie chce zaglądać do środka. Budzi respekt. Jeśli ktoś nie wie, że amunicją jest kulka z farbą lub z silikonu, można się całkiem nieźle przestraszyć.
Obsługa pistoletu jest prosta. We wkręcany w chwyt pojemnik wkładamy nabój CO2. Dokręcamy do końca i pistolet ma już zasilanie. Teraz trzeba, naciskając dźwignię przy osłonie spustu, wyrzucić magazynek na kulki. Mieści się w nim 10 sztuk. Tu mała uwaga – o ile nie ma problemu, żeby długo przechowywać magazynek z kulkami silikonowymi, o tyle kulki z farbą mają tendencję do odkształcania się. Po kilku godzinach pozostawania w magazynku nie nadają się one już do strzelania.
Przed oddaniem pierwszego strzału należy załadować kulkę, przez ściągnięcie do tyłu zamka. Z tyłu zamka, podobnie jak w oryginale, pojawia się czerwony znacznik napiętego kurka. Broń jest gotowa do strzału. Jeśli chcielibyśmy ją zabezpieczyć, należy zwolnić kurek przyciskiem w górnej części zamka. Wszystko odbywa się jak w prawdziwej broni. Widać, że projektanci poważnie potraktowali założenia RAM i postarali się o jak najdokładniejsze odwzorowanie P 99.

Walther w akcji
Spust działa bardzo miękko. Oddanie strzału jest związane z ruchem zamka do tyłu i późniejszym powrotem do przodu. W wiatrówkach taki system nazwano blow-back, ma on imitować ruch wsteczny zamka prawdziwego pistoletu. W RAM ruch ten jest bardzo delikatny. Spodziewałem się, że będzie bardziej „kopać”, przynajmniej tak, jak w innym pneumatycznym Waltherze – CP 99 Compact. Tu jednak wszystko jest za słabe. Brak też charakterystycznego szczęku zamka przesuwającego się po prowadnicach. Szkoda, można byłoby to rozwiązać dużo lepiej.
Producent określa prędkość wylotową kulki na poziomie 80 metrów na sekundę, co się zgadza. Wielki pocisk (prawie 11 milimetrów średnicy), zwłaszcza będący kulką z farbą w jakimś jaskrawym kolorze, jest całkiem dobrze widoczny podczas lotu. Zmierza do celu jak po linii. Mimo że lufa nie jest gwintowana, a pocisk lekko podkalibrową kulą, pistolet ma bardzo dobrą celność. Podczas strzelania do tarczy na 15 metrów, w otwartym terenie przy bezwietrznej pogodzie, wszystkie strzały trafiały w obrębie czarnego pola, niszcząc tarczę całkowicie. Tu nie ma małych, łatwych do określenia dziurek w tarczy, ale wielkie dziury. Po wystrzeleniu pełnego magazynka, podarta tarcza do niczego się już nie nadaje.
Oczywiście RAM nie jest po to, żeby strzelać do tarczy… Umawiam się zatem z kolegą, na określenie przydatności pistoletu podczas strzelania do celów ruchomych. Jednym słowem – do siebie. Kolega z klasycznym markerem, ja z Waltherem. Kto pierwszy trafi „wroga”, wygrywa. To był zły pomysł. Zanim podszedłem do niego na odległość strzału, już w moim kierunku poleciała seria z automatu. Nie miałem żadnych szans. Żeby trochę je wyrównać, kolega postanowił zmienić swoje uzbrojenie. Na scenę wkroczył RAM 9 R.

Do szturmu!
Karabin jako żywo przypomina ostrą broń. Jest metalowy, oksydowany. Nawet rozkłada się jak prawdziwy. Magazynek mieści 25 naboi. Właśnie – naboi. W przeciwieństwie do Walthera tu silikonowa kulka lub kulka z farbą włożona jest do specjalnej łuski przed wsadzeniem do magazynka. Bez tych łusek kulki z farbą mogłyby popękać w środku magazynka. A nawet, jeśli tak by się nie stało, to konstrukcja zaworu nie pozwala na to, żeby kulka bez łuski dostała dawkę CO2, wystarczającą do wylotu z dużą prędkością przez lufę. Po prawej stronie zamka znajduje się wyrzutnik łusek, który można zamknąć osłoną zapobiegającą zabłoceniu lub zapiaszczeniu komory. Otwiera się ją przez naciągnięcie dźwigni przeładowania. Wszystkie te operacje cieszą ewentualnego użytkownika i dają mu złudzenie obcowania z prawdziwym karabinkiem szturmowym. Podczas strzału puste łuski wypadają przez otwór wyrzutnika. Tego nie ma w żadnej innej wiatrówce, a decyduje o dużej atrakcyjności sprzętu. Kiedy strzela się w hali fabrycznej lub innym pomieszczeniu z utwardzoną podłogą, dźwięk upadających łusek brzmi jak najpiękniejsza muzyka.
Karabinek jest składny, krótka lufa i wygodna w obsłudze konstrukcja znacznie ułatwia operowanie markerem, zarówno w otwartym terenie, jak i w gęstym lesie czy pomieszczeniach. Ma dość dużą celność. Zasilany 88-gramowym nabojem CO2, wystrzeliwuje kulki z wystarczającą prędkością do tego, żeby można było trafić cel z odległości około 25–30 metrów. Pod warunkiem, że cel stoi nieruchomo. Kulki są na tyle duże, że kilka razy udało mi się, niczym Neo w Matriksie, uchylić przed nadlatującym pociskiem.
Wady? Oczywiście są. Jedną, podstawową jest to, że karabin nie strzela seriami. Przełącznik trybu ognia ma trzy pozycje: zabezpieczony, ogień pojedynczy i ogień ciągły. Niestety, dwie ostatnie różnią się między sobą tylko nazwą, a naciśnięcie spustu powoduje, że lufę opuszcza tylko jedna kulka. Jeśli opuszcza, gdyż zdarzają się i to wcale nie tak rzadko, zacięcia. Kulka wylatuje bądź nie, a łuska zakleszcza się w zamku i trzeba ją wygrzebywać pilniczkiem. W ferworze walki takie zacięcie najczęściej oznacza, że wypada się z gry.

Co z tym zrobić?
Przyznam, że trudno jednoznacznie podsumować testowane wiatrówki RAM. Z jednej strony stanowią one doskonałe zabawki. Blow-back Walthera, czy łuski wypadające z karabinu, dają poczucie, że ma się w ręku coś więcej niż tylko wiatrówkę. Pięknie wykonane, przypominają prawdziwą broń.
Jako wiatrówki jednak nie bardzo się nadają do użytku dla przeciętnego nabywcy. Decyduje o tym wielki kaliber, kulki bowiem dosłownie rozszarpują tarczę. Strzelanie na więcej niż 20 metrów do tarczy jest już bardzo trudne z powodu gładkiej lufy i kształtu pocisków.
Jako markery do Paintballa też się nie spotkają się z dużym zainteresowaniem klientów. W typowej rozgrywce przeciętny zawodnik wystrzeliwuje setki kulek na godzinę. Przeładowanie co chwila magazynka pistoletu, który mieści 10 kulek równa się wystawieniem na pewną przegraną. Pojemność magazynka w RAM R 9 także nie może się równać z typowym markerem.
Czy RAM sprawdza się podczas szkolenia? Tego nie wiem. Na pewno nie daje takiego samego odrzutu, co prawdziwy pistolet. Z drugiej strony jednak może być z powodzeniem użyty do trenowania wariantów taktycznych w typowych scenariuszach ćwiczonych przez oddziały policyjne. Niski koszt broni, o wiele tańsza amunicja, a przede wszystkim zagwarantowanie całkowitego bezpieczeństwa uczestnikom takich ćwiczeń to zalety, które trudno przecenić.
Jeśli ktoś chciałby mieć pistolet RAM, żeby móc postrzelać sobie przy grillu na działce, to raczej odradzałbym ten zakup. Szybko może się okazać, że ulubiona zabawka zostanie rzucona w kąt. Pistolety i karabiny RAM okażą właściwym wyborem dla tych, których strzelanie do tarcz już przestało interesować, a chcieliby poczuć emocje, jakie towarzyszą policjantom i żołnierzom podczas wykonywania misji. RAM zainteresuje te osoby, które nie bawi już paintball, a próbują znaleźć coś, co podniesie poziom autentyczności improwizowanych akcji.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, lipiec 2007