poniedziałek, 5 września 2011

Trochę inne muzeum




















Powstanie Warszawskie, jeden z najbardziej krwawych zrywów w historii Polski do dziś budzi wiele emocji. Historycy wciąż zadają sobie pytanie, czy ono powinno wybuchnąć, czy nie. Czy właściwa była data, czy wybuchło za wcześnie, czy za późno. Może istniała jakaś szansa przechwycenia władzy w stolicy Polski zanim wkroczą do niego wojska sowieckie? Niezależnie jednak od naukowych rozważań, powstanie od lat było na ustach wszystkich, nie tylko warszawiaków.
To, że po pięciu latach okupacji, w warunkach konspiracji i wszechobecnego terroru udało się wyszkolić, w minimalnym chociaż stopniu uzbroić i wysłać w bój tysiące młodych chłopców i dziewczyn, graniczy moim zdaniem z cudem. Z pewnością nie bez znaczenia był fakt, że wraz z odzyskaniem niepodległości w Polsce międzywojennej bardzo duży nacisk kładziono na wychowanie patriotyczne. Patriotyzm wysysało się z mlekiem matki, później uczono o niej w szkołach i na zbiórkach harcerskich. To właśnie dlatego tak wielu spośród przedwojennych harcerzy brało podczas okupacji czynny udział w konspiracji, małym sabotażu, czy później wchodziło w skład oddziałów szturmowych Armii Krajowej.
Duch narodu, to także jego historia. Nauczana w szkole, opowiadana przez starszych, pokazywana w muzeach. Historia, czasem niełatwa, czasem zakazana. O Armii Krajowej przez wiele lat po wojnie nie wolno było mówić. Za przynależność do Kedywu czy Szarych Szeregów wielu zapłaciło najwyższą cenę w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa. Historia Powstania Warszawskiego opowiadana była tylko po cichu, w tajemnicy. O muzeum można było tylko pomarzyć.

Trudna historia
Pierwsze pomysły dotyczące powstania takiego muzeum pojawiły się zaraz po wojnie. Planowano usypać wielki kopiec z gruzów zwiezionych z różnych części miasta i na jego szczycie zbudować gmach. Szybko pomysł umarł, zamiast tego zaczęto mówić o zaplutych karłach reakcji i Armii Krajowej stojącej z bronią u nogi lub walczącej z dzielną armią sowiecką.
Odwilż w 1956 roku przyniosła Polsce odrobinę wytchnienia. Jednak nie na tyle, żeby stworzyć dobry klimat polityczny dla budowy muzeum. Władza wciąż się bała mówić otwarcie o patriotyzmie żołnierzy AK, pokazywać co się stało z miastem na skutek walk i decyzji politycznych, które zapadły w Berlinie i Moskwie. Nie sposób było w tamtych czasach mówić o dwóch wrogach.
Nadzieje odżyły w 1980 roku. Wraz z powstaniem Solidarności pojawił się pomysł budowy muzeum. Utworzono komitet, w skład którego weszli między innymi profesorowie A. Gieysztor i H. Samsonowicz. Wpisano do rejestru zabytków ruiny gmachu Banku Polskiego. Budynek ten, zniszczony częściowo podczas ciężkich walk o Stare Miasto w 1944 miał być, w zamyśle, siedzibą muzeum. Niestety, wkrótce wprowadzono stan wojenny, komitet centralny PZPR dalej blokował inicjatywę. Jedyne, co udało się osiągnąć, to zbieranie pamiątek z powstania i utworzenie przy Muzeum Historycznym m. st. Warszawy oddziału poświęconego Powstaniu Warszawskiemu.
Po roku 1989 znów wrócono do starej koncepcji, według której miano zbudować przy ul. Bielańskiej muzeum. Zawirowania prawne, odsprzedanie nieruchomości prywatnej spółce, przez wiele lat odbierały nadzieję żyjącym wciąż powstańcom na to, że będą mieli gdzie przekazać swoje zbiory i pamiątki.
Wreszcie zapadły decyzje. Miasto przekazało na rzecz Muzeum Powstania Warszawskiego teren dawnej elektrowni tramwajowej przy ulicy Przyokopowej. Prace ruszyły pełną parą.

Muzeum inne niż wszystkie
Muzeum Powstania Warszawskiego oficjalnie otwarto 31 lipca 2004 roku. Do tego dnia udało się otworzyć zaledwie część ekspozycji, zresztą placówka organizuje się do dzisiaj. Oprócz stałej ekspozycji przygotowywane są wystawy czasowe. Czasem coś ulega zmianie, jak na przykład sala małego powstańca czy ekspozycja poświęcona poczcie polowej i łącznikom harcerzom.
Ściszono „serce powstania”, jednostajne dudnienie gdzieś z głębi gmachu, które było niezwykle przejmujące w dniu inauguracji. Dziś jest słyszalne, w każdym zakątku gmachu, ale wyraźnie bardziej ciche.
Serce to nie jedyny dźwięk. Zewsząd dochodzą odgłosy wystrzałów, słychać nurkujące bombowce, nawoływania o pomoc, okrzyki rannych i walczących. W kilku miejscach umieszczono monitory, na których wyświetlane są fragmenty takich filmów o powstaniu, jak „Kanał” czy „Kolumbowie”. Na ścianie wiszą telefony. Wystarczy podnieść słuchawkę, żeby wysłuchać opowiadań tych, którzy przeżyli.
Przejmujące i zapadające w pamięci jest przejście kanałem. W czasie powstania służyły komunikacji odciętych od siebie części miasta. Kanałami ewakuowano rannych i żołnierzy ze Starówki, potem z Czerniakowa i Mokotowa. W szlamie, ciemnościach, w ciszy, przez wiele godzin przechodziło się z jednej dzielnicy do drugiej, niezajętej przez Niemców. W muzeum jest taki kanał. Oczywiście suchy, nawet bez śladów nieczystości i o wiele krótszy. Jednak wejście do niego, przejście kilkunastu metrów w ciemnościach, kiedy z głośników dochodzi dźwięk „płynącej pod nogami wody i ścieków” nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Pracownicy muzeum widzieli już wiele osób, dla których trzeba było zapalić w kanale światło i wyciągnąć je stamtąd, bo wpadali w panikę.
Muzeum jest inne niż większość takich placówek na świecie i jedyne w Polsce. Zwiedzając ekspozycję zwiedzający są stopniowo wprowadzany w atmosferę tamtych dni. Przez wrzesień 1939 roku, publiczne egzekucje, łapanki, terror dochodzimy do dnia 1 sierpnia 1944 r. Czuć radość tamtych dni, pierwszych chwil wolności. Potem, zwiedzając kolejne sale widzimy rzeź Woli, płonące Stare Miasto. Wszechobecny ból, cierpienie, zmęczenie. Wreszcie zwątpienie, ale i determinację, żeby walczyć, wytrwać, wypełnić rozkaz.
Tu prawie nie ma gablot ze zdjęciami i broni pochowanej za szkłem. Tu są popękane mury, ślady po pociskach, „groby” powstańców na podłodze, zbiorowa mogiła zasypanych. Człowiek zaczyna się kulić, kiedy znów słyszy nurkujący bombowiec. Przechodząc obok barykady słyszymy serię z karabinu. Nam udaje się przejść „pod ostrzałem”, jednak budzi to refleksje i zmusza do myślenia nad losem tych wszystkich, którym się nie udało.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, lipiec 2007

Apacze na rekinach



















Bogowie i spółka
Trzeba przyznać, że nazwy są intrygujące. Apache na przykład kojarzy mi się z dzielnym wojownikiem, Thor to dla odmiany wojowniczy bóg skandynawski, Shark to powszechnie znany wojownik mórz i oceanów. Tylko co w tym towarzystwie robi zwyczajny Match? Zabrakło inwencji?
Tak czy inaczej, nazwy zdają się wskazywać na bojowy charakter śrutu. Sam śrut wygląda na pierwszy rzut oka całkiem dobrze. Każda sztuka diabolo jest dobrze wykonana, równa, bez żadnych ubytków, co często zdarza się w przypadku tańszej amunicji. Brak też jest zgnieceń, każdy kielich jest idealnie okrągły. Dodatkowo śrut jest twardy, w porównaniu do popularnego Exacta, którego łatwo zgnieść w palcach. Dla jednych będzie to wadą, gdyż (mogą dowodzić) twardy śrut gorzej wypełnia lufę i przez to jest mniejsza celność i powtarzalność, inni natomiast będą zadowoleni z tego, że śrut przebija każdą puszkę na swojej drodze.
Słowo o pakowaniu. Standardowym opakowaniem śrutu w kalibrze 4,5 mm jest puszeczka na 250 sztuk diabolo. Jest bardzo wygodna, zakręcana, mała, lekka i poręczna. Osobiście wolę mieć dwie takie puszki chowane po kieszeniach, niż jedną dużą na 500 sztuk, która jest większa, cięższa i mniej wygodna.
Match i Thor można też kupić w zakręcanej puszce zawierającej 500 sztuk śrutu. Śrut Match występuje też w tekturowym pudełku na 250 sztuk, czyli akurat, żeby kupić i uzupełnić pustą puszkę.
Innym rodzajem opakowania jest plastikowe pudełko na 400 sztuk śrutu. Prostokątne z odsuwaną górną klapką i dwoma uchwytami do paska. W zamyśle genialny pomysł dla strzelców FT i HFT, którzy idąc po torze co chwila muszą zmienić stanowisko strzeleckie i wyjąć paczkę ze śrutem. Tu wystarczyłoby, żeby odsunąć klapkę pudełka przytroczonego do paska. Tym bardziej że klapka jest tak skonstruowana, iż bardzo trudno ją odłączyć od pudełka. Zamysł dobry, szkoda tylko, że uchwyty do paska są słabe. Może się okazać, że co prawda klapki nie zgubiliśmy, ale za to zgubiliśmy całe pudełko, które gdzieś w lesie zsunęło nam się z paska.

Geronimo
Kiedy już napatrzyłem się na pudełka przyszedł czas na właściwy test. Bronią testową był Weihrauch HW 97 K z lunetą Nikko Stirling 6×42 oraz pistolet Walther CP 99 z celownikiem laserowym. Miejscem testu strzelnica sportowa z torem o długości 50 metrów oraz dodatkowym pomieszczeniem, gdzie można strzelać na 10 metrów. Pogoda bezwietrzna. Przyznaję, że nie mierzyłem wilgotności powietrza, ale pogoda wydawała się być idealna do przeprowadzenia testów.
Zacząłem więc od strzelnicy 10-metrowej w zamkniętym pomieszczeniu. Po wyzerowaniu lunety w karabinku (wszelkie próbne strzelania robiłem sprawdzonym śrutem Exact 4,52) przyszedł czas na strzelanie śrutami Norica.
10 metrów nie jest odległością szczególnie wymagającą dla strzelca. Karabin leżał na solidnej podpórce, wystarczyło tylko nakierować go na cel, dokładnie wymierzyć i nacisnąć spust. W przypadku Exacta z tej odległości nie ma sensu strzelać do jednej tarczy więcej niż 3-5 razy, gdyż i tak wycina jedną dziurę. A Norica?
Match, jak nazwa wskazuje, jest śrutem do strzelania tarczowego. Z definicji takich diabolo używa się do 25 metrów, a najlepiej sprawują się przy strzelaniu na 10. I rzeczywiście – skupienie porównywalne z Exactem – jedna trochę większa dziurka w tarczy. I jeden wyjątek – śrut trafił w 8. Nie wiem dlaczego, może jednak był krzywy?
Shark, zwany w kraju nad Wisłą rekinem, to bezlitosny morderca, który na chybił trafił atakuje swoją ofiarę. Biolodzy twierdzą, że widzi dobrze na boki, ale ze względu na budowę czaszki i osadzenie oczu źle widzi do przodu. To dobra nazwa na śrut, który co prawda ładnie wygląda, ale z którego ciężko w coś trafić. Na 10 strzałów z dziesięciu metrów miałem dwie dziesiątki, pięć dziewiątek i trzy ósemki. Kiepsko.
Apache i Thor przy strzelaniu z 10 metrów miały podobny wynik, minimalnie gorszy od Exacta czy Matcha.
Pistolet pneumatyczny na CO2 nie jest bronią, z której dobrze strzela się na większe odległości. Dlatego też pierwszy test wykonałem na 5 metrów. Walther z laserem, pozycja podparta dla uzyskania maximum dokładności. W przypadku strzelania na 5 metrów każdy z czterech testowanych śrutów wypadł wzorowo, nawet Shark. Po 5 strzałach w tarczy była tylko jedna, odrobinę większa dziura.
Na 10 metrów wyniki pokryły się z tymi uzyskanymi z karabinka. Shark słabo, Match świetnie, Apache i Thor bardzo dobrze. Nadszedł czas, żeby wyjść na powietrze i spróbować postrzelać na większe odległości.

Herosi przodują
Żeby trochę podnieść wiarygodność testu, znów trzeba było ustawić lunetę. Za radą kilku strzelców FT i HFT zwykle mam wyzerowaną na 25 metrze. Tak wyzerowana luneta umożliwia, przy zakładaniu drobnych poprawek góra-dół strzelanie na całym dystansie HFT, czyli od 8. do 46. metra. Przy tak ustawionej lunecie łatwo jest też sprawdzić podczas testów, jaki jest opad śrutu.
Pierwsze tarcze ustawiłem na dystansie 20 metrów, kolejne pięć metrów dalej, potem 30, 40 i na koniec 50 metrów od stanowiska strzeleckiego. I rozpocząłem strzelanie z karabinka, pozycja leżąca, z bronią leżącą spokojnie i wygodnie na stojaku.
Podczas strzelania na mniejsze odległości nie zawiódł mnie Match. Wszystkie przestrzeliny układały się w okolicach środka tarczy, opad w stosunku do Exacta był identyczny. Apache i Thor dały odrobinę gorszy wynik, ale tylko dlatego, że w każdym z nich był w serii 10-strzałowej jeden strzał w okolicach szóstki i siódemki. Prawdopodobnie udałoby się tego uniknąć, gdybym przed strzelaniem starannie wyselekcjonował śrut. Natomiast Shark okazał się śrutem nie tylko niecelnym, ale i ciężkim, przestrzeliny na 25 metrów układały się ponad centymetr niżej niż w przypadku pozostałych śrutów.
Dystans 40 i 50 metrów często okazuje się „morderczy” dla wielu śrutów z niższej półki. Wyraźnie widać podczas strzelania na większe odległości każde, nawet najmniejsze niedociągnięcie powstałe podczas procesu produkcyjnego.
Podczas strzelania na większe odległości śrut Norica Match już nie jest celny. Płaska główka powodująca zwiększony opór czołowy wpływa na zwiększenie opadu. Podczas strzelania w środek tarczy, przestrzeliny z trudem mieściły się w dolnej części standardowej tarczy 14×14 cm. Żeby trafić w środek trzeba było zakładać dużą poprawkę, a i tak był spory rozrzut.
Apache ma kształt główki jakby stworzony do strzelania FT. Ma mniejszy opad niż w przypadku Matcha, jednak za wadę należy uznać spory rozrzut. Sądzę, że wynika to z tego, że śrut jest stosunkowo krótki i brak mu stabilności podczas lotu.
Shark po raz kolejny nie stanął na wysokości zadania. Ciężki, mimo pozornie doskonałego kształtu (okrągła główka i długi korpus) lądował kilka centymetrów niżej niż Apache. Prawdę mówiąc, kończyła mi się skala w celowniku i zakładanie poprawki było przeprowadzane bardziej na wyczucie. Generalnie można uznać, że śrut na 50 metrów nie dolatuje, a jeśli już – to jest niecelny.
Zwycięzcą testu strzelania na 40 i 50 metrów okazał się Thor. Przyznaję się, że nie przepadam za moletowanym śrutem. Zawsze wydawało mi się, że jest mniej celny, prawdopodobnie stawia w powietrzu większy opór i jest jakoś mniej elegancki. To samo mógłbym też napisać o śrutach z ostrym szpicem. Jednak Thor zadał kłam moim teoriom i przeświadczeniom. Thor okazał się śrutem najcelniejszym w teście, a opad śrutu był najmniejszy. Porównując jego wyniki do wzorcowego Exacta trzeba stwierdzić, że jest tylko nieznacznie od niego gorszy, praktycznie w całym zakresie odległości HFT. Po wyselekcjonowaniu śrutu z pewnością zmaleje szansa na „dzikie” strzały odbiegające od normy.

Podsumowanie
Śrut Match jest śrutem do strzelania z karabinku lub pistoletu na małe odległości, maksymalnie do 25 metrów. Wart swojej ceny, w tej klasie jest jednym z lepszych na rynku. Powyżej 25 metrów wychodzą na jaw wszystkie wady śrutów tarczowych z płaską główką.
Śrut Apache jest dobry, jednak podczas strzelania na większe odległości jest spory rozrzut. Co gorsza, wobec wiatru krótki śrut ze słabą stabilizacją poprzeczną może być bardziej podatny na podmuchy wiatru i rozrzut będzie jeszcze większy. Generalnie, dobry do słabych wiatrówek i strzelania do 25-30 metrów.
Thor to bardzo dobry wybór dla każdego, kto chce celnie strzelać na małe i duże odległości, pozostając śrutem dużo tańszym od wspominanego wielokrotnie Exacta. Jeśli ktoś strzela dużo i chce zaoszczędzić parę groszy na amunicji, powinien zapoznać się bliżej ze śrutem Norica Thor.
Shark nie sprostał testom, praktycznie przy każdej odległości coś z nim było nie tak, a to jakiś dziki strzał, a to rozrzut i olbrzymi opad. Polecić go można wyłącznie ze względu na cenę.

Z ostatniej chwili
Zastanawiałem się, czy warunki prostego testu są wystarczające do tego, żeby właściwie ocenić każdy z czterech rodzajów śrutu. Postanowiłem jeszcze zrobić dogrywkę, a nowym karabinkiem testowym została Norica Marvic Gold. O mocy tego karabinka krążą legendy. Ponadto, co ważne, jest z tej samej fabryki co śrut.
Na wszystkich testowych odległościach wszystkie śruty zachowywały się podobnie jak podczas strzelania z HW 97 K. Opad był trochę mniejszy, rozrzut troszkę większy, a spowodowane to było oczywiście większą mocą z jednej strony, a trochę gorszą lufą z drugiej.
Test przebiegał podobnie, z jednym wyjątkiem. Pozytywnie zaskoczył mnie śrut Shark. Rekin pokazał ząb i to jaki! Nagle się okazało, że nawet na 50 metrów można trafić w tarczę, śrut nie tylko dolatuje, ale nawet przestrzeliny układają się całkiem blisko środka tarczy. Stąd wniosek, że niesłusznie wcześniej ustawiłem Sharka na przegranej pozycji – to dobry śrut ale do mocnych wiatrówek.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, czerwiec 2007

Czego to nie wymyślą...

















Kiedyś to było strzelanie. Kierowało się muszkiet albo innego samopała mniej więcej w kierunku wroga, przytykało lont i padał strzał. O celowaniu precyzyjnym nie bardzo można było mówić, chyba, że celem była stodoła, a i to tylko wówczas, gdy nie stała za daleko.
Potem wymyślano różne cuda na kiju, przepraszam – na lufie, które miały ułatwić trafianie w to, w co chciało się trafić. Przez lata hitem była muszka i szczerbinka. Dziś wyglądają już trochę archaicznie, ale wciąż spełniają swoje zadanie.
Do precyzyjnego strzelania na większe odległości lub do małych celów świetnie sprawdza się luneta. Oj, to już jest technologia… szkła, polerowane, powlekane jakimś paskudztwem w celu polepszenia transmisji światła, jakieś azoty w środku żeby szkła nie parowały, jakieś krzyże celownicze mniej lub bardziej fikuśne z kropkami, kreseczkami, miarkami… Już jest łatwiej strzelać, prawda?
Ale można to jeszcze ułatwić. Kilka dni temu przypomniałem w tym miejscu tekst opublikowany parę lat temu w „Arsenale” o wskaźniku laserowym dedykowanym do pistoletu CP99. Fajny gadżet, czerwona kropka widoczna na tarczy (i nie tylko) plamka pokazuje punkt, który teoretycznie powinien zostać przedziurawiony pociskiem.
Taką plamkę widać gołym okiem, a patrząc przez celownik optyczny jest jeszcze łatwiej. Czy na karabinie potrzebne są dwa urządzenia? Już nie. Teraz można kupić lunetę z zamontowanym fabrycznie wskaźnikiem laserowym, włączanym albo za pomocą pokrętła, albo przyciskiem – tuż przed strzałem. Trafić w cel? Z tą lunetą nie ma nic prostszego…
Rany Julek, co to się porobiło…

Trudny wybór



Testowanie wiatrówek to z jednej strony przyjemność. Dostaje się możliwość postrzelania ze wszystkich tych wspaniałych karabinków, których pewnie nigdy bym nie kupił. Z drugiej strony, potem zawsze powstaje problem z opisaniem sprzętu. Czy da się tak opisać wady broni, żeby nadal była uważana za dobrą i wartą zakupu? Zawsze można spróbować…
Wiatrówki BSA nie cieszą się na polskim rynku szczególnym uznaniem. Solidne, brytyjskie konstrukcje mają dużą konkurencję w postaci niemieckich Weihrauchów czy rodzimych Air Armsów, Daystate’ów i Theobenów. O ile te ostatnie należą do śmietanki towarzyskiej, o tyle HW produkuje modele wiatrówek o podobnym poziomie jakościowym i w cenie, która pozostaje w zasięgu większej grupy strzelców. Jak zatem BSA wypada na tle konkurencji?
Do testu dostałem karabin BSA Supersport. Cena w okolicach 900 zł jest porównywalna do kwoty, jaką trzeba zapłacić za HW 50. Innym, dość popularnym wyborem w tej cenie jest karabin Norica Marvic Gold. Uznając te dwa modele za bezpośrednią konkurencję przystąpiłem do porównywania karabinków.

Wygląd
Supersport z jednej strony zachwyca, z drugiej – odstręcza. Piękne drewno, ciemne, przyjemne w dotyku, zimna stal oksydowana na głęboką czerń sprawiają, że chce się wziąć broń do ręki.
W przypadku osady i systemu naprawdę nie mam się do czego przyczepić. Jednak przyrządy celownicze to skandal. Za tę kwotę, jaką trzeba zapłacić za wiatrówkę, powinny być wykonane o wiele lepiej. Kiepskiej jakości plastik, fatalny odlew, nieprzeszlifowany przed założeniem. W legendarnych już z powodu niskiej jakości chińskich wiatrówkach wygląda to lepiej niż w BSA. Dodatkowo w szczerbince jest możliwość przestawienia przesłonki, dzięki czemu wycięcie w szczerbince może być mniejsze lub większe. Cóż z tego, jeśli to mniejsze jest tak małe, że praktycznie nie da się celować? Konkurencja na tym tle wypada o niebo lepiej. W przypadku Marvica otrzymujemy otwarte przyrządy celownicze oparte na światłowodach. Weihrauch HW 50 ma lepsze wykonanie, a dodatkowo w komplecie są wymienne inserty do muszki.
Osady we wszystkich trzech wiatrówkach wykonane są z drewna bukowego i praktycznie wszystkie na tym samym poziomie. W tym miejscu należy pochwalić BSA – drewno na osadę wiatrówki, która trafiła do testów było bardzo ładne.
Wiatrówka jest lekka, składna i przyjemnie jest przyłożyć ją do ramienia i wycelować. Ale tylko z otwartych przyrządów. Mimo niskiego montażu do lunety i najszczerszych chęci, ciężko było mi złożyć się do strzału celując przy pomocy lunety. Wiatrówka ma za niską bakę. Oczywiście, że jest to ocena bardzo subiektywna, wynikająca z budowy ciała i przyzwyczajeń. To, co mnie nie odpowiada, komuś innemu może przypaść do gustu. Należy też dodać, że wysoka baka, tak wygodna przy celowaniu przy wykorzystaniu lunety, nie pomaga, a nawet czasem przeszkadza podczas strzelania z otwartych przyrządów. Dlatego, jeśli ktoś nie planuje zakupu optyki powinien wziąć pod uwagę wygodną i składną wiatrówkę Supersport.

Czas na konkrety
Jak powszechnie wiadomo, wiatrówki nie są do oglądania, tylko do strzelania. Dlatego przyszedł czas na sprawdzenie, jak BSA strzela.
Wiatrówka, która przyszła do testów była nowiuteńka, prosto z fabryki, nigdy nierozbierana. To dobry probierz tego, jak producent przygotowuje swój sprzęt do sprzedaży. Pierwsze naciągnięcie sprężyny było dość trudne, lufa podczas łamania stawiała spory opór. W niczym jednak nie porównywalny z tym, jaki stawia Marvic Gold. Ponadto naciąganie BSA ma przebieg jakby dwufazowy – z początku opór jest bardzo duży, a potem wyraźnie słabnie. Przypomina to trochę naciąganie łuku bloczkowego, w którym też najgorszy jest opór początkowy cięciwy, a później jest łatwo i przyjemnie.
Kiedy już naciągnąłem sprężynę i spojrzałem na końcówkę złamanej lufy – zamarłem. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Uszczelka całkowicie nieobrobiona, na gumę wylany jest jakiś plastik, który w żaden sposób nie chce sam zejść, więc zachodzi podejrzenie, że tak ma być. Z drugiej strony jednak ten plastik strzępi się, więc nie jestem do końca o tym przekonany. „Komora śrutowa” lufy nieobrobiona prawidłowo, śrut wchodzi z wyraźnym oporem. Znów siłą rzeczy porównuję Supersporta z Marviciem i HW 50, i znów BSA nie wytrzymuje tego porównania.
Kiedy już wsadziłem śrut i zamknąłem lufę – wycelowałem i strzeliłem. Przy pierwszym strzale nie spodziewałem się w cokolwiek trafić przy nieustawionej lunecie, ciekaw byłem jednak innych zjawisk. I niestety – siwy dym unoszący się z lufy dobitnie dowodził, że fabryczne smarowanie broni jest zbyt obfite. Wiatrówka dieslowała jeszcze przez kilkanaście strzałów, potem dymu już dużo nie było, ale zapach spalonego smaru towarzyszył mi już praktycznie do końca testów. Na dobrą sprawę trzeba by wziąć nowiutką wiatrówkę, rozebrać na kawałki i przesmarować. Błędu popełnianego przez Noricę i HW nie ustrzegło się też BSA. Kiedy już udało mi się ustawić lunetę Bushnell Elite 10×40 przyszedł czas na sprawdzenie celności broni.

Weź i traf…
Tak zawsze powtarzał mój kolega – trzeba wziąć wiatrówkę, wycelować, nacisnąć spust i trafić. W przypadku BSA to jest nawet całkiem proste. Odrzut broni, mimo stosunkowo małej masy, nie jest duży. Norica wierzga o wiele bardziej, HW 50 też. Podczas strzelania na 25 metrów z pozycji leżącej z podparciem można praktycznie wycinać jedną większą dziurę w tarczy. Przyznam, że nie spodziewałem się takiego rezultatu i byłem mile zaskoczony. Do testu dostałem śrut Air Armsa w kalibrze 4,51 (jak wieść gminna niesie, jego producentem jest JSB). Lekko nadkalibrowy śrut okazał się idealnym do tej konkretnej lufy. Sprawdzałem też Exacta w różnych kalibrach, od 4,5 do 4,53 i najlepszy okazał się śrut 4,51.
Niewiele gorzej było na większych dystansach. 40-50 metrów absolutnie nie jest granicą możliwości tego karabinka. Przy założeniu poprawki półtora dota na siatce celowniczej trafienie w sam środek tarczy nie stanowiło jakiegoś wielkiego osiągnięcia, a skupienie, jakie uzyskiwałem z pozycji leżącej podpartej było, jak na moje umiejętności, naprawdę dobre. Nigdy nie udało mi się tak celnie strzelać z Norici Marvic Gold. Podobne wyniki miałem z HW 50, zaryzykuję więc stwierdzenie, że pod względem celności wiatrówki te są do siebie bardzo podobne.
Poniżej 20 metrów z BSA z zamontowaną lunetą nie mogłem strzelać, bowiem nie pozwalała mi na to optyka, obraz był rozmazany i albo dobrze było widać krzyż, albo cel, nigdy ostro jedno i drugie. Zdemontowałem więc lunetę, założyłem na powrót szczerbinkę, którą wcześniej zdjąłem i spróbowałem strzelać z otwartych przyrządów celowniczych.
I przyszedł moment zwątpienia. Jak wcześniej wspomniałem, muszka to plastikowy odlew. Gruba, a do tego z błyszczącego plastiku, w którym odbija się światło. Szczerbina, czy w swojej cieńszej, czy grubszej wersji nie jest najwyższych lotów. Prawdę mówiąc, jeśli miałbym własne BSA, to albo pokusiłbym się o dosztukowanie we własnym zakresie otwartych przyrządów celowniczych, albo zdemontował oryginalne, wyrzucił i po zamontowaniu lunety jak najszybciej o nich zapomniał. Nawet szeroka regulacja szczerbinki w pionie i poziomie nie jest w stanie zmienić negatywnej oceny.
Strzelanie z podpórki jest korzystne dla osiągnięcia dobrego skupienia i sprawdzenia jakości wykonania lufy. W naturze jednak rzadko kiedy kładziemy się na ziemi i strzelamy ze zrolowanego koca. Przeważnie strzelamy w terenie z pozycji siedzącej, a „twardziele” wybierają pozycję stojącą. Lekka BSA z jednej strony ułatwia przybranie takiej pozycji strzeleckiej, z drugiej jednak jakoś brak mi było stabilności podczas celowania. Zdecydowanie wolę cięższą broń, łatwiej mi z takiej wiatrówki utrzymać środek tarczy w celowniku. W BSA wszystko się kołysze we wszystkie strony. Wynika to jednak z przyzwyczajeń, poza tym lekka wiatrówka może być świetnym uzupełnieniem kolekcji broni, a strzelać z niej może i dziecko pod okiem rodziców, i żona, nie skarżąc się na dużą masę broni.

Podsumowanie
Ocena wiatrówki BSA nie jest łatwa. Z jednej strony otrzymujemy karabin, która ma olbrzymi potencjał. Jest to wiatrówka celna, z której strzelanie jest przyjemne. Jednak celowanie przez lunetę jest utrudnione z powodu niskiej baki, z kolei muszka i szczerbinka są wykonane fatalnie. Spust ma regulację, ale nie da się go porównać z doskonałym spustem rekord znanym z wiatrówek HW. Lekki i łatwy w obsłudze karabin, idealny dla kobiet i młodzieży, ale posiadający kilka wad.
Czy wart jest swoich pieniędzy? Moim zdaniem nie. Za tę cenę można kupić o wiele ładniejszą Noricę Marvic Gold lub równie celnego i lepiej wykonanego Weihraucha HW 50. Gdyby jednak importer zdecydował się obniżyć cenę albo w promocji dorzucił jakąś niezłą lunetę celowniczą, to warto rozważyć kupno BSA. Bo nie jest to jednoznacznie zła wiatrówka, co więcej – mimo kilku wad jest to dobry karabin.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, czerwiec 2007

Każdy by trafił :)























„Broń palna szczególnie niebezpieczna to taka, która jest wyposażona w laserowe lub noktowizyjne urządzenia służące do zwiększenia dokładności celowania”. Tę definicję można spotkać w Ustawie o broni i amunicji. Ustawodawca zakazuje posiadania broni uznanej za szczególnie niebezpieczną za wyjątkiem służb mundurowych. Nas, strzelców pneumatycznych to nie dotyczy.
Laserowe urządzenia wskazujące cel to doskonałe celowniki. Odpowiednio ustawione pokazują, gdzie uderzy pocisk z dokładnością do milimetra. Nie trafić można praktycznie tylko z powodu silnego wiatru lub źle skalibrowanego urządzenia. Nierzadko można zobaczyć na filmach, jak policjanci wpadają do mieszkania poszukiwanego bandyty z bronią w ręku, a na ścianach przesuwają się tylko promienie ich laserowych celowników. Okazuje się, że takie urządzenia są jak najbardziej dostępne na rynku cywilnym. W ofercie niemal każdego większego dystrybutora wiatrówek w Polsce znajdują się przynajmniej dwa, trzy typu celowników. Najczęściej dedykowane do najpopularniejszych na rynku pistoletów pneumatycznych, takich jak Walther CP 99, Walther PPK, Walther CP 99 Compact, czy Beretta FS 92. „Skrojone” na miarę, założone na broń wyglądają bardzo bojowo. Czy rzeczywiście takie są?

Załóż, włącz i traf
Jak już wspomniałem, większość celowników jest dedykowane specjalnie do konkretnego modelu broni. Skutkuje to tym, że celownik przeznaczony do Walthera CP 99 ma taki kształt, że idealnie zgrywa się z kabłąkiem spustu i dolną częścią zamka. Razem z pistoletem tworzą jedność. Choć da się go założyć do innych pistoletów, jak choćby Crosman C 11, czy słowacki pistolet K 100 kaliber 9 mm, to jednak otwarcie trzeba przyznać, że najlepiej wygląda na CP 99.
Instalacja jest bardzo prosta. Wystarczy celownik nasunąć po szynach aż do punktu, kiedy zatrzask wpada w zapadki. Celownik jest już stabilnie i trwale związany z bronią, i dopóki nie zechcemy go zdjąć, to sam z pewnością się z niej nie zsunie. Włączanie też jest proste – po prawej stronie jest przełącznik. W obudowie celownika znajdują się śruby regulacyjne, którymi odpowiednio pokręcając kalibrujemy celownik. Zwykle dokładne zgranie punktu celowania z dziurami na tarczy zajmuje tylko kilka minut. Później pozostaje już tylko czerpanie radości z niezwykle celnych strzałów.

Po co to komu?
Przyznaję, że długo zastanawiałem się, zanim założyłem celownik na swojego Walthera. Przez długi czas wydawało mi się, że najwięcej radości daje strzelanie w sposób tradycyjny, polegający na wykorzystywaniu podczas celowania muszki i szczerbinki. Jednak w przypadku Walthera przyrządy celownicze nie są zbyt dobre. Gruba muszka, minimalnie węższa od szczeliny w szczerbince przesłania cel. Pół biedy, jeśli strzelamy do bliskich obiektów. Celowanie do tarczy na odległość powyżej 15 metrów jest już o tyle trudne, że muszka przesłania pół tarczy. Dodatkowo brak kropek na muszce i szczerbince powodują, że naprawdę trudno jest z tej wiatrówki strzelać celnie na większe odległości. Do tego stopnia, iż wydawało mi się, że ten pistolet zwyczajnie ma kiepskiej jakości lufę i nigdy nie będzie bronią celną. Jak bardzo się myliłem przekonałem się po założeniu lasera. Śruciny wycinają teraz dziurę dokładnie tam, gdzie ja tego chcę, nawet na 20 metrów można uzyskać skupienie na poziomie dwóch centymetrów, co jak na pistolet zasilany CO2 wydaje mi się nie najgorszym wynikiem.
Kropka jest widoczna z dużej odległości. A gdyby to jeszcze połączyć z celownikiem optycznym, mielibyśmy zestaw doskonały. Tylko po co coś takiego w pistolecie?
Najistotniejsze jednak w przypadku tego rodzaju celownika jest to, że kropka jest doskonale widoczna niemal w każdych warunkach. Promień lasera przebija się przez mgłę, dym i ciemności. Nie daje sobie rady tylko ze śnieżycą i burzą pustynną, ale czy często zdarza nam się strzelać w takich warunkach? W przypadku wieczornej szarówki trafienie w cel jest równie łatwe jak podczas słonecznego dnia. O ile oczywiście jest na tyle jasno, że jeszcze widać cel.
Zakup takiego celownika, moim zdaniem, ma o wiele większy sens niż w przypadku kolimatora czy lunety. Nie dość, że pistolet z takim urządzeniem nadal wygląda jak broń krótka, to jeszcze łatwość trafienia jest na nieosiągalnym dla innych rodzajów celowników poziomie. Lojalnie jednak muszę uprzedzić o jednej bardzo dużej wadzie tego rozwiązania. Szybko może Wam się znudzić. W końcu ile można strzelać w to samo miejsce na tarczy?
I jest jeszcze jedna wada – broń z założonym celownikiem laserowym wymaga specjalnej kabury.

Martwy przepis?
Jak powszechnie wiadomo, wiatrówki poniżej 17 J nie są w świetle ustawy uznawane za broń. Można do nich założyć dowolne urządzenie celownicze i nikt nie ma nam prawa nawet zwrócić uwagi, dopóki korzystamy z wiatrówki w sposób bezpieczny dla innych. To, czy do wiatrówki założymy laser, wcale nie czyni z niej broni szczególnie niebezpiecznej.
Co innego w przypadku broni ostrej. Nie dziwi mnie zapis w ustawie, bo rzeczywiście broń ostra z celownikiem laserowym może być w nieodpowiednich rękach morderczo skuteczna. Jednak żeby celowniki laserowe nie mogły być mocowane na broni ostrej, systemy mocowania powinny być całkowicie od siebie różne. Tymczasem celownik laserowy do broni pneumatycznej pasuje do pistoletu bojowego. Czy tak być powinno?

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, maj 2007