sobota, 3 września 2011

Cicho sza...




















– Panowie, co tu się dzieje? – pyta przechodzień. – Film kręcą. Na parkingu lotniska Okęcie dwie grupy mężczyzn strzelają do siebie, ale nikt tego nie słyszy, gdyż używają pistoletów z tłumikami. Wielu Czytelników pewnie pamięta tę scenę z filmu „Kiler”. Od niedawna również my, wiatrówkowicze, możemy strzelać z wyciszonej broni. Ale to już nie jest komedia, to poważna sprawa.
A wszystko za sprawą firmy Umarex i dwóch pistoletów tego producenta - Walthera CP 88 i Colta Goverment 1911. Obydwa, w ramach walki o klienta, zostały fabrycznie wyposażone w tłumik i kolimator. I trzeba przyznać, że te dodatki wprowadzają nową jakość.

Wygląd ponad wszystko
Pistolety wyglądają pięknie. Głęboka czerń, broń metalowa, ciężka. Do tego nakręcany tłumik, fabrycznie założony kolimator, torebka z kluczami imbusowymi do regulacji celownika, oryginalna szczerbinka, dwa „magazynki”. To wszystko zapakowane w dobrej jakości czarne plastikowe pudełko wyściełane gąbką. Pełny profesjonalizm, widoczny zarówno w przypadku pistoletu Walther CP 88, jak i przy modelu Colt 1911. Nic dodać, nic ująć. Ale czy rzeczywiście?
Dokładniejsze oględziny pokazują, że tłumik jest plastikowy. Szkoda, psuje to wrażenie, choć od razu trzeba przyznać, że w niczym to nie umniejsza walorów użytkowych pistoletu, ale o tym później. Teraz zachwycamy się dalej wyglądem. Na przezierniku kolimatora czarna gumowa osłonka – przydatna rzecz, przezroczyste tworzywo jest bardzo delikatne, należy o nie dbać. Tak wyposażony pistolet, czy to Walther, czy Colt, są wyraźnie cięższe od podstawowej wersji. Dziecko czy drobna kobieta ma wyraźny problem z utrzymaniem go w jednej ręce, nie wspominając już nawet o celowaniu. Jednym słowem – pistolet dla facetów, którzy nie tylko lubią strzelać, ale i czuć, że trzymają broń w ręku, prawdziwy kawałek metalu, a nie jakiś polimer.
Obydwa pistolety mogą działać zarówno w trybie SA, jak i DA, każdy z nich wyposażony jest w bezpiecznik. Naciągnięcie kurka zarówno w Colcie, jak i Waltherze nie wymaga siły. To o tyle istotne, że obydwie jednostki mają dość twardy spust w trybie Double Action, co powoduje, że osoby słabsze lub mniej wprawne w obchodzeniu się z bronią zrywają praktycznie każdy strzał. W trybie Single Action spust jest już bardzo lekki i trafienie w cel nie sprawia większego problemu.
 Kolejną cechą wspólną obu pistoletów jest sposób ładowania śrutu i zasilania CO2. Śrut wsadza się w ośmiostrzałowe magazynki umieszczane przed lufą, po odsunięciu części zamka do przodu, zaś naboje CO2 umieszcza się w chwycie po uprzednim zdjęciu okładziny.

Colt 1911
Na pierwszy ogień biorę Colta. Choć wiele dobrego o nim słyszałem, to nigdy wcześniej z niego nie strzelałem. Dlatego najpierw strzelam bez tłumika. Klasyka, strzelanie niemal identyczne jak z Walthera CP 88 czy Beretty FS 92. Jedyna różnica tkwi w bezpieczniku znajdującym się w tylnej części chwytu. Jak się mocno nie ściśnie uchwytu to po prostu śrut nie poleci. Wspaniała blokada dla dzieci, siedmiolatek nie ma szansy cieszyć się ze strzelania. Warto to przemyśleć, jeśli ta broń ma być jedynym pistoletem w rodzinie i chcielibyśmy zaszczepić już u dzieci zamiłowanie do strzelectwa. Ten pistolet dla osób z małymi dłońmi i słabym chwytem zwyczajnie się nie nadaje.
Po kilku strzałach na wiwat przychodzi czas na prawdziwy test. Celuję do tarczy, naciskam spust i… Konsternacja. Śrut z 10 metrów w ogóle nie trafia w tarczę. Oj, dawno aż tak źle mi nie poszło. Patrzę na kolimator i już widzę przyczynę – ustawienia fabryczne są bardzo dalekie od doskonałości. Z pięciu metrów to może jeszcze bym trafił w dwójkę lub trójkę, a i to nie jest pewne. Trudno, trzeba wziąć klucz i trochę poprzekręcać śrubki. Trzeba przyznać, że zerowanie celownika jest dość proste i mało pracochłonne, po kilku minutach i kilkunastu strzałach z odległości pięciu metrów masakruję czarne pole tarczy. Mogę wracać do testowania. Zdejmuję nakładkę chwytu, zmieniam nabój CO2, ładuję kolejny ośmiostrzałowy magazynek i zaczynam zabawę od nowa.
Pierwsza seria, z 10 metrów, wciąż jeszcze bez tłumika i… Kolejne zaskoczenie. Celowanie dzięki kolimatorowi jest bajecznie proste. Wystarczy nakierować kropkę wskazującą na cel i nacisnąć spust. Prawda, że proste? Śrut leci dokładnie tam, gdzie się kierowało broń, pistolet jest bardzo celny. Odpowiedzialna jest za to stosunkowo długa, gwintowana lufa. Z ciekawości spróbowałem strzelać z niego na większe dystanse. Okazuje się, że przy bezwietrznej pogodzie nie ma problemu z trafianiem w tarczę na 25 metrów. Tu trzeba odłożyć poprawkę, ale wcale nie taką dużą.
Z zachwytu nad celnością wyrwała mnie myśl, że przecież mam testować pistolet z tłumikiem. Dokręcam więc wspomniany kawałek plastiku, celuję, naciskam spust i… wydaje mi się, że nadszedł czas na zmianę naboju CO2. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, bardzo długo syczał stary nabój podczas wyjmowania, zupełnie jakby był niemal pełny. Okazuje się, że tak było w istocie. Tyle, że strzelanie z tłumikiem dla kogoś, kto nigdy wcześniej go nie używał, ale za to oddał wiele strzałów z pistoletu na CO2, przypomina właśnie strzelanie z broni, w której już prawie nie ma gazu. Jakoś cicho. Przez moment obawiałem się nawet, że strzały są tłumione nie tylko w zakresie dźwięku, ale również mocy. Ale nie – w puszce dziury robią się takie same, jak podczas strzelania bez tłumika. Po prostu jest ciszej, reszta pozostaje bez zmian. Również celność pozostaje na tym samym poziomie. Natomiast dochodzi jeszcze jeden element podnoszący realizm podczas naszego strzelania bądź co bądź repliką prawdziwej broni. Otóż po strzale z tłumika wylatują resztki gazu, unosi się nad lufą biaława mgiełka – niemal jak gazy prochowe. Aż się prosi, żeby zdmuchnąć.

Walther CP 88
Gdy już nacieszyłem się strzelaniem z Colta, przyszedł czas na drugi pistolet, który miałem przyjemność testować. Walther wyposażony jest w dokładnie taki sam tłumik i kolimator, po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem, że nawet pudełko, w jakim zestaw jest sprzedawany, jest takie samo.
Bogatszy o doświadczenia, najpierw postanowiłem wyzerować celownik. Okazało się jednak, że o ile w Colcie pistolet na nastawach fabrycznych strzelał Panu Bogu w okno, o tyle Walther jest wyzerowany idealnie i zaraz po wyjęciu z pudełka można strzelać w same dziesiątki. No, może prawie same, bo jednak broń ta nie jest tak celna jak Colt. Krótsza lufa robi swoje, rozsiew na tarczy nie jest wprawdzie duży, ale strzelanie na większe odległości to już sztuka dla sztuki lub marnowanie śrutu. Nie warto, 15 metrów to, przynajmniej dla mnie, górna granica sensownego strzelania do tarczy. Jak to mówią, nie można mieć wszystkiego. Wyzerowany celownik to jedno, ale monstrualnie duża ilość smaru w okolicach kurka to drugie. Wrażenie solidności i profesjonalizmu ze strony Umarexa zepsuła biała plama. Aż strach pomyśleć, ile zbędnego smaru kryje się wewnątrz pistoletu, skoro kapie na zewnątrz. Szkoda, mogło być tak pięknie, a tymczasem trzeba wziąć szmatkę i przynajmniej z wierzchu broń wyczyścić. Technika strzelania niczym nie różni się od tej z Colta. Trzeba naprowadzić czerwoną kropkę celownika na cel i nacisnąć spust.
W tym miejscu wypadałoby napisać kilka słów o samym kolimatorze. Urządzenie przymocowane zamiast szczerbinki, na szynie, można regulować w pionie i poziomie. Zasilane małą płaską baterią, ma siedem ustawień wielkości wyświetlanej kropki oraz cztery stopnie natężenia jasności. Od razu trzeba powiedzieć, że skrajne nie bardzo nadają się do używania. Wielka jasna kropka przesłania cel, zaś malutka i ledwie świecąca jest niewidoczna podczas strzelania w słoneczny dzień. Choć w ciemnym pomieszczeniu jak najbardziej się sprawdza, tyle że wtedy nie bardzo widać cel.

Warunki laboratoryjne
Strzelanie w otwartym terenie to zawsze był trudny poligon doświadczalny dla pistoletów pneumatycznych zasilanych nabojem CO2. Mała prędkość wylotowa śrutu, duża podatność na wiatr i zmienne warunki atmosferyczne powodują, że nieraz kilka serii może się od siebie tak różnić, iż trudno uwierzyć w to, że strzelała jedna osoba z tej samej broni. Pomny na to, postanowiłem po powrocie z działki sprawdzić jeszcze, jak pistolety spisują się w idealnych warunkach, prawdziwym laboratorium balistycznym, czyli piwnicy, gdzie odległość celowania wynosi około pięciu metrów, a jedyny wiatr spowodowany jest przez lecący śrut.
Nie zawiodłem się na celności. Obydwa pistolety są tak doskonałe, że z tej odległości wycinają jedną dziurkę w tarczy. Ale zdziwienie moje wzbudził fakt, że praktycznie nie ma różnicy w głośności strzału z pistoletu z dokręconym tłumikiem, jak i bez niego. O ile wcześniej różnica była spora, to w zamkniętym pomieszczeniu pistolet z tłumikiem jest niemal tak samo głośny jak bez. I zupełnie nie wiem, czym to wytłumaczyć.

Czy warto?
Zestaw typu pistolet z tłumikiem i kolimatorem jest droższy od samego pistoletu o 600 zł. Wiadomo, że ocena wyglądu zależy od gustu, a o gustach się nie dyskutuje. Mnie osobiście nie podobają się „pistolety predatora”, z całą masą dodatkowego osprzętu. Ale przyznać muszę, że kolimator to całkiem fajna sprawa, dzięki której o wiele łatwiej trafić w cel, a przecież w przypadku broni właśnie o to chodzi. To, czy chcemy strzelać cicho czy głośno, to też sprawa każdego z potencjalnych nabywców. Nie wspominając już o tym, że dokręcony tłumik nadaje broni jakiegoś innego, niemal mistycznego wymiaru. Może powoduje to wyobraźnia, filmy oglądane w młodości, a może ogólny zakaz stosowania tłumików w przypadków broni palnej, tak czy inaczej ten gadżet jest – moim zdaniem – wart swojej ceny, choćby ze względu na wygląd. Szkoda tylko, że jest plastikowy.
Tak czy inaczej, sprawdzone pistolety wyposażone w tłumik i kolimator, czy to Colt, czy Walther, mogą przeżywać swoją drugą młodość, dostarczając właścicielom i użytkownikom nowych doznań i radości.
Jeśli kogoś stać na taki zestaw – polecam.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, wrzesień 2006

Rozpylacz działkowy

Pistolety UZI to kawał historii i legenda, to broń, o której długo jeszcze pewnie będzie głośno na świecie. UZI, MiniUZI czy MicroUZI , będące na wyposażeniu jednostek policji, wojska czy wreszcie terrorystów i bandytów słyną z niezawodności i dużej szybkostrzelności. Dzięki węgierskiej firmie Keserü każdy z nas może doświadczyć wrażeń wystrzelania w kilka sekund całego magazynka amunicji. W przeciwieństwie jednak do prawdziwych UZI strzelających nabojami 9 mm, wiatrówkowicze muszą zadowolić się amunicją 4,5 mm

Pudełko, w jakim dostarczany jest pistolet, nie nastraja zbyt optymistycznie do oceny zawartości. Brzydkie, tekturowe, bez żadnej gąbki w środku. Okropna tandeta, tak jakby pistolet pochodził z Chin, a nie kraju bądź co bądź Unii Europejskiej. A może to właśnie 100% profesjonalizmu? W środku kolejna niespodzianka – oprócz oczekiwanego pistoletu, ładowarki i magazynka znalazłem również wycior, przepychaczkę do śrutu, smar w strzykawce ze śmiesznym i żałosnym zarazem kapturkiem, klucz do montażu nabojów CO2 oraz instrukcję, napisaną w powszechnie wszystkim na świecie znanym języku węgierskim. Po polsku, angielsku czy choćby niemiecku – ani słowa.
Niezależnie jednak od wyglądu pudełka, najważniejsza jest zawartość. Dealer, który zdecydowanie wolę dalej nazywać UZI, wygląda bardzo ładnie. Na pierwszy rzut oka. Po wzięciu do ręki też nic mu nie brakuje, metalowy korpus i masa 1720 g robią wrażenie. Tu i tam widać, że lakier, jakim pokryta jest pistololet nie jest najwyższej jakości, tu i tam pojawiły się już pierwsze odpryski, ale w końcu to replika broni bojowej a nie kolekcjonerskiej, więc nie oczekiwałem blasku i blichtru, tylko właśnie surowego wyglądu pistoletu maszynowego. I taki jest.

Pierwsze strzelanie
Gdy już napatrzyłem się i naładowałem akumulator (konieczny do strzelania), nadszedł czas na próbę ogniową. I pojawiły się pierwsze problemy. Okazuje się, że naładowanie magazynka 24 kulkami 4,5 mm wcale nie jest ani proste, ani przyjemne. A to za sprawą drobnej niedoróbki, która bardzo utrudnia życie. Magazynek ma bardzo krótki bolec do ściągania stosunkowo mocnej sprężyny, a w dodatku nie ma żadnej zapadki na ściance magazynka, o którą można by bolec zahaczyć na czas ładowania kulek. Skutkuje to tym, że cały czas trzeba palcem przytrzymywać suwak, co grozi bólem palca lub połamaniem paznokcia, w zależności od zastosowanej techniki trzymania. A biorąc pod uwagę, że naładowanie 24 kulek do magazynka trwa o wiele dłużej niż wystrzelenie tych kulek, to brak jakiejkolwiek zapadki, znanej chociażby z CP99 Compact jest poważną wadą.
Druga – to niedopracowany magazynek w zakresie ładowania nabojów CO2. W Waltherze CP 99, podobnie jak w Keserü, nabój CO2 mieści się w magazynku, ale tam trudno jest go założyć krzywo. Jest prowadnica, która załatwia problem osiowości. Tymczasem w Keserü trzeba zwracać na to dużą uwagę, w przeciwnym razie grozi to, co u mnie stało się przy pierwszym ładowaniu naboju, czyli delikatnie nieosiowe założenie kartusza CO2 w magazynku. Nie powoduje to, co prawda, straty gazu czy niższej prędkości wylotowej śrutu, ale efekt był taki, że magazynek ciężko (bardzo ciężko) jest potem wyjąć z pistoletu. Dodać tu trzeba, że nabój CO2 wystarcza na wystrzelenie czterech magazynków (czyli 96 strzałów), więc mocować się z nim trzeba jeszcze potem kilka razy, chyba że ktoś zdecyduje się po pierwszych problemach zmienić nabój CO2.
Strzelanie to wspaniała zabawa. Naciska się spust i widać, jak seria z pistoletu dosłownie masakruje puszkę po napoju powieszoną na drzewie. Nawet, jeśli wskutek „uników” robionych przez puszkę kilka razy się w nią nie trafi, to i tak efekt jest nieprawdopodobny – puszka po pierwszej serii przypomina sito. Szkoda tylko, że ta seria trwała tak krótko. Postanowiłem następne magazynki wystrzeliwać bardziej oszczędnie.

Bez celowania
Ładuję kolejne kulki i ustawiam tarcze w odległości 10 metrów. Celuję, naciskam spust i…
Zanim się zreflektowałem, już poleciało z pięć kulek do celu. Próbuję jeszcze raz, delikatnie naciskam spust, szybko cofam palec… i tym razem poleciały trzy pociski. Szkoda, miał być jeden.
Wyraźna wada i odstępstwo od oryginału – nie ma w pistolecie przełącznika na ogień pojedynczy. Możliwe ustawienia, to tylko zabezpieczenie broni lub tryb automatyczny. Skutkuje to bardzo szybkim opróżnianiem magazynka, częstą zmianą nabojów CO2 i sporymi kosztami kulek.
Gdy po kilku próbach nauczyłem się już oddawać po jednym, dwa strzały za naciśnięciem spustu, zmieniłem tarczę i zacząłem celować. I tu wyszła na jaw kolejna wada pistoletu – to nie jest broń tarczowa. Kulki latają gdzie chcą, tylko mniej więcej utrzymując kierunek, w jakim się celowało. Paradoksalnie, lepsze skupienie uzyskuje się wystrzeliwując całą serię i patrząc gdzie się trafia, niż celując i strzelając pojedynczymi kulkami. Tym bardziej że ramię kolby nie jest zbyt stabilne, a dodatkowo śruba mocująca je od spodu ma tendencję do luzowania.
Może zresztą tak właśnie powinno być, pamiętać bowiem należy, że pierwowzór też nie jest pistoletem do strzelania na olimpiadzie, tylko bronią do zasypywania wroga gradem pocisków, na zasadzie „któryś przecież trafi”. Podobnie jest z Keserü Dealer. Przy wystrzeleniu ponad dwudziestu kulek w kierunku celu przynajmniej jedna musi trafić.
Zabawa zaczyna się, kiedy ustawi się kilka celów. Ja powiesiłem dwie tarcze na drzewach, a do tego postawiłem dwie puszki na ziemi. Po czym bardzo starałem się trafić przynajmniej raz w każdy cel, oddając w niego krótkie serie. Za pierwszym razem się nie udało, ale to tylko kwestia wprawy. Po wystrzelaniu kilku magazynków ani tarcze, ani tym bardziej puszki nie miały szans. Wniosek sam się nasuwa – Keserü jest pistoletem do dynamicznego strzelania. Bieg, zasłona, krótka seria – to jest to, do czego został – moim zdaniem – stworzony. Kiedy już to zrozumiałem, przestałem się przejmować sporym rozsiewem przestrzelin na tarczach. Ważne było trafienie jak największej liczby celów z jednego magazynka.
Technika strzelania z takiego automatu jest bardzo prosta. Celuje się mniej więcej w kierunku celu i naciska spust. Kulki w dziennym świetle są dobrze widoczne, więc spokojnie można skorygować celowanie i niejako naprowadzić na tarczę. Nawet na sam środek. Czasem zdarza się, że zanim zdąży się nanieść poprawkę już kończy się amunicja, ale po nabraniu wprawy niszczenie puszek czy dziurawienie tarcz nie powinno sprawiać żadnych problemów.
Co ciekawe, Keserü ma w pełni regulowane przyrządy celownicze. Muszkę można podnieść lub obniżyć, szczerbinę przesuwać na boki. Widać tu spory potencjał, szkoda tylko, że ani gładka lufa, ani przeznaczona do pistoletu amunicja (kulki) nie dają możliwości wykorzystanie tego w pełni.
Aby w ogóle można było zacząć zabawę, ważne jest, żeby naładować akumulator. W tym miejscu należy pochwalić producenta, bo ani do ładowarki, ani do czasu ładowania akumulatorów nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Po kilku godzinach od podłączenia, pistolet jest gotowy do strzelania, a akumulator wytrzymuje długo. W ciągu jednego dnia oddałem około tysiąca strzałów i nie zauważyłem spadku szybkostrzelności.
Na plus producenta muszę też zapisać dołączenie do zestawu przetyczki do lufy. Proste urządzenie, ale dzięki niemu nie trzeba się zastanawiać, czym przepchać kulkę, która co prawda wyleciała z magazynka, ale siła CO2 była już za słaba, żeby przepchnąć ją dalej. Wystarczy wziąć przepychacz, wsadzić w lufę i po kłopocie.

Ocena
Z pewnością nie jest to broń celna, ale trafienie tarczy przy strzelaniu długimi seriami nie jest trudne. Dealer nie jest ani tani przy zakupie, ani w późniejszej eksploatacji, gdyż zarówno naboje CO2, jak i śrut wyczerpują się w zastraszającym tempie. W dodatku nie ma możliwości prowadzenia pojedynczego ognia. Jedyną przeszkodą w błyskawicznym wyczerpaniu zapasów CO2 czy kulek, jest bardzo niewygodny w obsłudze magazynek. Składane ramię kolby jest przykręcone śrubą lubiącą się odkręcać. Lakier odpryskuje z pistoletu. A zalety?
Wspaniała zabawa podczas strzelania. Możliwość podziurawienia puszki w kilka sekund, ostrzelanie kilku celów z tego samego magazynka to naprawdę duża przyjemność. Cieszę się, że miałem możliwość strzelania z Keserü.

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, sierpień 2006

Walther. Carl Walther...


„O! Nowy Walther. Q miał mi taki załatwić…”. James Bond z prawdziwą przyjemnością patrzył na P 99, kiedy brał go do ręki w filmie „Jutro nie umiera nigdy”. Niemal w tym samym czasie, co P 99 na ekranie, na rynku pojawiła się wiatrówka, która jest jego kopią.

Korowody z pozwoleniem na broń i cena prawdziwego pistoletu P99 mogą skutecznie zniechęcić nawet największych miłośników filmów o tajnym agencie Jej Królewskiej Mości do posiadania jego pistoletu. 007 nie musiał walczyć z biurokracją i przepisami.
Tym, którzy mimo wszystko chcieliby poczuć się jak James Bond pozostaje strzelanie z Walthera CP 99, reklamowanego jako kopia P 99. Postanowiłem sprawdzić, co tak naprawdę potrafi to urządzenie.

Pierwsze wrażenie
Pistolet sprzedawany jest w plastikowym pudełku. W środku znajduje się broń, pudełko śrutu Umarex Standard, dwa „rewolwerowe” magazynki na śrut, zasobnik CO2 i nakładka na rękojeść. Ta ostatnia okazała się fantastycznym dodatkiem, dzięki któremu można zwiększyć obwód rękojeści pistoletu. Doskonałe rozwiązanie dla osobników o większych dłoniach, a sama wymiana nakładki ze standardowej na powiększoną zajmuje chwilę i jest prosta.
CP99 jest zrobiony z polimeru, z metalowym zamkiem pokrytym oksydą. Na pierwszy rzut oka można go pomylić z P99. Dźwignia wyrzucająca magazynek czy przycisk zrzucenia napiętego kurka działają tak samo jak w oryginale. Bardzo spodobał mi się pomysł z atrapą magazynka z miejscem na zasobnik CO2. Wyrzucanie magazynka podczas strzelania wygląda o wiele bardziej realistycznie niż zdejmowanie okładziny rękojeści i odkręcanie śrubki od spodu. Dzięki temu, wyglądu kopii nie psuje motylek śruby. Dźwignia otwierająca komorę na śrut też działa jak w oryginale, jednak w przeciwieństwie do P99, tu lufa odsuwa się do przodu.

Przygotowania
Po oczyszczeniu z fabrycznego smaru, którego trochę za dużo było na kilku elementach, przyszedł czas na sprawdzenie możliwości wiatrówki. Wyjmuję magazynek, wsadzam na miejsce zasobnik CO2, przekręcam nakrętkę o półtora obrotu, wsuwam magazynek na miejsce i jestem niemal gotów do oddania pierwszego strzału. Prawie, bo jeszcze trzeba wsadzić osiem śrucin do rewolwerowego magazynka i umieścić go w komorze lufy. I zaczynają się schody.
Okazuje się, że śrut, jaki dostałem w komplecie z pistoletem nie jest najlepszy. Jedne śruciny wchodzą łatwo, inne z lekkim oporem. I jest trzecia kategoria – te wchodzą wyjątkowo gładko, niemal nie stawiając oporu przelatują na drugą stronę. Warto zwrócić na to uwagę, bo taki podkalibrowy pocisk będzie na 90% przyczyną zacięcia podczas strzelania. Doraźnie pomaga delikatne zdeformowanie pocisku, ale już wiem, że bezstresowe strzelanie zapewni jedynie śrut z wyższej półki.

Cel – paf!
Wieszam tarczę 14×14 cm, odchodzę na kilka metrów, odbezpieczam broń, przyjmuję postawę i naciskam spust. Słychać głośne paf. Z lufy unosi się delikatna mgiełka. Na tarczy, w obrębie czarnego pola pojawiła się otwór. Hm, całkiem nieźle. Tylko spust jest przeraźliwie twardy. Wymaga przyzwyczajenia i odrobinę dobrej woli.
Jeśli ktoś nie chce się siłować z bronią, przed każdym strzałem można naciągnąć kurek. Spust działający w trybie Single Action jest wówczas mięciutki. Strzelam kilkakrotnie w trybie SA i DA. Ten drugi sprawia mi jednak zdecydowanie większą frajdę. Czemu w magazynku może być tylko osiem pocisków? Za szybko się kończą…

Chwila prawdy
Koniec przyjemności, czas wziąć się do pracy. Wieszam kolejne tarcze, jedną w odległości 8 metrów, drugą na 15. A na drzewie powiesiłem puszkę po coli, wypełnioną wodą.
Najpierw strzelam w tarczę zawieszoną bliżej mnie. Jedno diabolo za drugim lecą w jej kierunku. Ale szósty pocisk nie poleciał – zacięcie. Trudno, przeładowuję i strzelam dalej. Zgrzyt – znowu nie poleciał. Dobrze, że to tylko tarcza. Przykre, Bondowi w filmie takie rzeczy się nie przytrafiały.
Kolejny magazynek poświęcam na strzelanie do tarczy powieszonej na 15 metrze. Tu wszystko poszło gładko. Tylko rozrzut większy, a przestrzeliny układają się poniżej czarnego pola. Jak widać, te 15 metrów to spory dystans dla CP99, trzeba o tym pamiętać i założyć jakąś poprawkę. Niestety, można liczyć wyłącznie na własne wyczucie, bowiem fabryczne przyrządy celownicze są regulowane w bardzo ograniczonym zakresie – tylko szczerbinka na boki.
Na koniec testu strzelam do puszki. Kolejny raz śrut z głośnym paf opuszcza lufę i leci w kierunku celu. Nie wiem, czego się spodziewałem. Dziury w puszce? Zapewne. Ale to, co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania – dziurka wlotowa równiutka, okrągła, woda z niej wycieka przepisowym strumyczkiem. Za to dziura wylotowa to prawdziwa wyrwa, szerokości kilku centymetrów. A wszystko to blisko denka puszki, po chwili wody już nie ma. Nic, trzeba będzie znaleźć następną, a tymczasem masakruję dalej swój cel. Zrozumiałem, o co chodzi z tymi wielostrzałowymi pistoletami na CO2. One nie służą do strzelania do tarczy. Są stworzone jako działkowe maszyny do recyclingu puszek. Kilkuminutowa zabawa i z puszki powstaje oryginalne sitko.

Bliższe poznanie
Broń jest śliczna. Nowoczesny kształt, oksydowany zamek wygląda o wiele ładniej niż lakierowana na czarno lufa, jaką można spotkać w innych modelach Umarexa (np. Beretta 92) czy u konkurencji. Wyglądu nie psują żadne wiatrówkowe specjały, jak motylkowa śruba wystająca z rękojeści. Pudełko-walizeczka, wyłożone gąbką to wygodny i bezpieczny sposób na transport broni. To wszystko przemawia za zakupem CP99. Ale, w przeciwieństwie do osoby agenta James’a Bonda, wiatrówka ma też swoje wady…
Po pierwsze – oksyda. Wygląda ładnie, ale nie jest wysokiej jakości. Przy delikatnym obchodzeniu się z bronią, której nigdzie nie rzucałem, nie kładłem na kamieniu ani nie wbijałem nią gwoździ, na oksydzie pojawiły się malutkie kropki. Niby drobiazg, ale to dopiero początek mojej przygody z CP 99, a już na starcie wiem, że trzeba będzie wkrótce oksydować zabawkę we własnym zakresie. Zatrzaski w walizeczce po jakimś czasie chętniej pozostają w stanie niezamkniętym. W moim odczuciu wadą jest też brak w pełni regulowanych przyrządów celowniczych. Tu jednak należy wspomnieć o bogatej ofercie różnego rodzaju akcesoriów, od muszki i szczerbinki opartych na światłowodach, przez lunetki, kolimatory, do latarek czy wskaźników laserowych. Jeśli ktoś bardzo chce, może łatwo przemienić swojego Walthera w coś bardziej przypominającego broń predatora niż pistolet agenta 007.
I ostatnia wada. Niska prędkość wylotowa pocisku. Strzelanie na odległość większą niż 20 metrów to sztuka dla sztuki. Mimo gwintowanej lufy, trafienie z tej odległości w coś większego niż wiadro wymaga ponadprzeciętnych umiejętności albo zwyczajnie szczęścia. Kapsuła CO2 według danych producenta wystarcza na 80 strzałów. Jednak w terenie, zwłaszcza przy strzelaniu na większe odległości, lepiej założyć, że będzie to 50 strzałów. Kolejnych 10 pocisków spada wyraźnie niżej, a ostatnich 20 jest wyraźnie za słabych – gołym okiem widać, jak śrut leci do celu, leci… i czasem już nie dolatuje. A test był wykonywany latem. Przy niższych temperaturach będzie jeszcze gorzej.

Podsumowanie
Z pewnością nie jest to pistolet dla osób oczekujących niewiarygodnej celności. Jeśli ktoś poszukuje broni, z której w każdych warunkach trafi z 20 metrów w rzuconą monetę, niech poszuka czegoś innego. Walther CP99 to pistolet do zabawy. Szybkie strzelanie do celu, dziurawienie puszek czy wreszcie „IPSC” (czy, idąc za nowym nazewnictwiem, „PPP” – Practical Pellet Pistol) – to jego żywioł. Mimo kilku wad stanowi ciekawą ofertę dla wszystkich tych, którzy choć przez chwilę chcieliby poczuć się jak agent specjalny i postrzelać z pistoletu Bonda.
 

Przegląd Strzelecki „Arsenał”, grudzień 2005


Koszty edukacji

Minister Edukacji łatwego życia nie ma. Ciągle brak pieniędzy na pensje nauczycieli. Okazuje się jednak, że kilka worków pieniędzy przydałoby się nie tylko Pani Minister…
Przy okazji wszelkiego rodzaju rekonstrukcji historycznych często podkreśla się ich walory edukacyjne. I rzeczywiście, czy to rycerze spod Grunwaldu czy Powstańcy Warszawscy – rekonstruktorzy przykładają zwykle niemałą wagę do wiernego odtworzenia realiów odgrywanych scen. Nawet, jeśli z uwagi na ustawę o broni i amunicji broń jest tylko atrapą, to strój i wyposażenie, a nierzadko także taktyka są pokazywane w sposób maksymalnie wierny.
I tym bardziej bolą wszelkiego rodzaju błędy. Rycerz w trampkach, żołnierz niemiecki z kampanii polskiej 1939 w mundurze maskującym Waffen SS, który wszedł do użycia w 1944 roku, żołnierz amerykański 101 DPD lądujący w Normandii z repliką współczesnego pistoletu w kaburze z czasów wojny w Wietnamie…
Wiadomo, że wszystko kosztuje. Strój, wyposażenie i uzbrojenie żołnierza 101 Dywizji Piechoty Desantowe „Screaming Eagles” to wydatek wielu tysięcy złotych. Podobnie zbroja rycerska czy husarska, że o koniu nie wspomnę. Każdy jakoś zaczyna, jeśli starczyło „talarów” na miecz, tarczę i jakąś zbroję, to na buty czas przyjdzie później.
I tylko pozostaje żałować, że cierpi na tym widowisko. Choć nie, widowisko nie. Ale o walorach historycznych widowiska już chyba lepiej nie rozpowiadać głośno na około…

Czary mary...

W kinach za chwilę pojawi się najnowsza i podobno ostatnia część przygód małego czarownika, Harry’ego Pottera. Nie oglądałem żadnej od początku do końca, co wcale nie znaczy, że nie wierzę w magię. Wierzę, co więcej – spotykam się z nią na każdym kroku.
Śrut diabolo. Wydawałoby się, że to kawałek ołowiu. No dobrze, nie ołowiu, bądźmy ekologiczni – stopu ołowiu i cynku lub innych metali. Wyprofilowany w taki sposób, iż z jednej strony mamy główkę, a z drugiej kielich. Czasem są żłobienia na kielichu, czasem główka ma taki czy inny kształt, śrut może mieć różną masę, ale generalnie wciąż jest to kawałek metalu.
Pozornie. Weźmy na przykład takiego Exacta. Występuje w kilku różnych kalibrach: 4.50, 4.51, 4.52 i 4,53 mm. Dla porządku wspomnę jeszcze o takich kalibrach jak 5.0 czy 5.50. Drobne różnice, liczone w setnych częściach milimetra wpływają na celność. Nie od dziś wiadomo, że w jednej lufie lepiej sprawdzi się śrut 4.50, podczas gdy w innej najlepsze skupienie uzyskamy z 4.53.
Oddzielnym tematem jest mycie i smarowanie śrutu. Umyć warto, bo nawet na drogich śrutach mogą się znajdować drobinki metalu lub inne zanieczyszczenia, które wpływają negatywnie na celność. Gdy już się umyje, to warto przesmarować, najlepiej smarem przeznaczonym specjalnie do śrutu. Zwykle poprawia to troszkę skupienie na tarczy. A jeśli już myjemy i smarujemy, to czemu też nie przeważyć? Zakup wagi jubilerskiej mierzącej w gramach do trzeciego miejsca po przecinku nie jest jakimś strasznym wydatkiem. A przeważenie paczki śrutu zajmie tylko godzinę; gdy już dojdziemy do wprawy – pół godziny.
Leniwi i ci, co liczą wartość każdej minuty swojego życia mogą kupić śrut już przeważony i starannie wyselekcjonowany, zamknięty w specjalnym pudełku zabezpieczonym w środku z każdej strony miękką gąbką, by pojedyncze śruciny nie obijały się i nie odkształcały. Czyż to nie brzmi magicznie?
A wszystko po to, żeby trafić i przewrócić blaszaną figurkę na spotkaniu towarzyskim szumnie nazywanym zawodami. Prawdziwa magia…

Ruch

Ktoś sobie coś wymyślił. Albo i nawet nie, wyszło przy okazji, tak zupełnie przypadkiem. Ale udało się, od pewnego czasu każdy myśliwy może sobie kupić i oficjalnie zarejestrować broń, która myśliwską nie jest. Karabin na amunicję bocznego zapłonu? Pistolet w kalibrze 9mm PARA? A jak komuś przyjdzie fantazja, to choćby i rewolwer .44 Magnum? Żaden problem…
Co to oznacza? Czy z taką bronią można polować? Trudno powiedzieć, raczej nie, ale na pewno można dostrzelić zwierzynę położoną z bardziej konwencjonalnych kalibrów. Czy tak będzie za miesiąc czy pół roku? Pewnie nie.
Z pewnością jednak nikt już zarejestrowanej broni odbierać już nie będzie.
Już widać ruch w interesie. O ile w ciągu ostatnich lat jeden z warszawskich sklepów sprzedał wszystkiego kilka jednostek broni, tak od tygodnia zeszło kilkanaście pistoletów. A to chyba dopiero początek. Jak tak dalej pójdzie, magazyny w sklepach szybko się opróżnią…

Achtung! Panzer!
















Czołg ruszył. Wolno, z chrzęstem gąsienic toczył się w kierunku północnym. Dowódca obserwował teren wokół. Nagle zza rogu wyłonił się nieprzyjaciel. Czołg stanął. Odwrócił wierzę w kierunku wroga, opuścił lufę i strzelił. Po chwili pocisk wystrzelony z działa przebił cel. Jeszcze raz się udało.
Czemu o tym piszę? Cóż…
Wrogiem było zdjęcie amerykańskiego Shermana, podstawowego czołgu z okresu II Wojny Światowej, wydrukowane na kartce A4. Poligonem było mieszkanie, kierunkiem północnym, w którym czołg się wolno przemieszczał był przejazd z przedpokoju do salonu. A czołg? Był nim plastikowy model sterowany radiem.
Czemu o tym piszę? Cóż…
Ten czołg strzela! Jak by się dobrze przyjrzeć, jest to wiatrówka ASG. Działo sterowane jest radiem, każda kolejna kulka toczy się do podajnika, urządzenie sterowane radiem i napędzane silniczkiem elektrycznym podaje po jednej kulce BB 6mm do lufy, następnie pada strzał. Kulka leci na jakieś dwadzieścia lub więcej metrów, do dziesięciu można spokojnie celować. Owszem, strzela się „po lufie”, ale trafić można.
A zabawa? Równie fajna jak podczas strzelania z pistoletu ASG. Krzywdę trudno zrobić, jeśli się zabezpieczy oczy okularami to można się bawić w kilka osób, kierujących kilkoma czołgami. I zamiast umawiać się na strzelankę ASG umawiamy się na „bitwę pod Kurskiem”.
Polecam :-)

Wszystko dla hobby















Wiatrówka. Wydawało by się, że to proste urządzenie. Kawałek drewna, choć ostatnio coraz częściej plastiku, a w nim umieszczony kawałek metalu. Lufa, system i osada – czegóż chcieć więcej?
Okazuje się jednak, że sprawa nie jest taka prosta. Nawet wiatrówka sprężynowa może kosztować od stu złotych do kilku tysięcy. Karabinki PCP to już zupełnie inna bajka, w której kluczową postacią będzie piękny i bogaty książę. No dobrze – nie musi być piękny, ale pełny trzos z pewnością się przyda.
Ale karabin to dopiero początek wydatków. Przydałaby się luneta. Montaż. I już można strzelać? A skąd, potrzebny jest jeszcze pas, a jak pas to jakieś bączki. Wystarczy? W życiu! Przecież bez tłumika, separatora lub innego ustrojstwa na lufie karabin nie będzie celnie strzelał, prawda?
Nie prawda. Jednak czego się nie zrobi, by nasza wiatrówka była najładniejsza, najwspanialsza, najcelniejsza. A to, że część akcesoriów kosztuje tyle, co niejedna wiatrówka to przecież już zupełnie nie jest istotne. Koło boczne do lunety? Proszę bardzo, od dwustu złotych do kilkuset funtów. Separator? Od pięćdziesięciu złotych za używany, kupiony od kolegi na forum dyskusyjnym do kilkuset dolarów za nowy ściągany z Ameryki. A może zmienić osadę, samemu wyciąć z kawałka drewna lub zlecić komuś kto się na tym lepiej zna od nas? Żaden problem. No nie, jest problem – taki zabieg też kosztuje, czasem całkiem słono.
Czy te dodatkowe wydatki są konieczne? Tak, jak najbardziej. Bez tego ucierpi nasze ego. Może minimalnie spadnie celność. Czyli kupować trzeba. Uśmiech posiadacza karabinka innego niż wszystkie jest bezcenny, za wszystko inne zapłacisz kartą…
Można się tłumaczyć z zakupów na dziesiątki sposobów. Ale po co? „Hobby” jest słowem tłumaczącym wszystkie poświęcenia czy szaleństwa.

Kaliber odwrotnie proporcjonalny













  • Miejsce akcji: Rembertów pod Warszawą, strzelnica Akademii Obrony Narodowej
  • Czas akcji: środek tygodnia, godziny wczesno-popołudniowe.
  • Cel akcji: zabawa przez zawody, albo zawody dla zabawy. Czy jakoś tak.
Piknik strzelecki. Można było postrzelać z glauberyta, ze strzelby, z pistoletu centralnego zapłonu, a nawet z łuku. Chodziły słuchy, że także ze Stingera będzie można wygarnąć do nisko przelatujących samolotów, ale niestety, żaden nie przelatywał w pobliżu. Huk i zapach spalonego prochu otaczał wszystkich uczestników zabawy. A kto się bawił? Różnie – prezesi, dyrektorzy, kierownicy i szary personel. Łączyło ich jedno – pasja strzelectwa. Wszyscy próbowali swoich sił w konkursach strzeleckich.
Często panom towarzyszyły panie. I jakkolwiek niektóre z nich brały udział w rywalizacji, to jednak w większości wypadków odpuszczały sobie strzelbę i glauberyta, „bo za bardzo kopią”. Ale… wiele z nich przyszło postrzelać z wiatrówek. Co ciekawe, często to strzelanie do celów z „zabawki” szło im dużo lepiej niż ich partnerom. Dostarczając równie dużej dawki emocji, którym towarzyszyła niczym nieskrępowana radość z trafienia w cel. Cóż z tego, że cel stał troszkę bliżej, a kaliber też jakby mniejszy? Dzięki temu, że wiatrówka PCP nie dymi i nie szarpie, radość ze strzelania była nawet większa, nikt się nie męczył i nie mocował z karabinem…
Kolejka była na stanowisku z wiatrówkami niemal przez cały czas. Znów się okazało, że strzelectwo, nawet z takiej „dmuchawki” może być wspaniałym sposobem na spędzeniu kilku godzin na świeżym powietrzu.

Co za czasy...

Mistrzostwa Polski FT/HFT Anno Domini 2011 można uznać za zakończone. Rywalizowało ze sobą wielu strzelców, spośród których wyłoniono zwycięzców. Co ciekawe, w czołówce wciąż widać te same twarze, jeśli nie na podium to jakoś blisko niego. A może to wcale nie jest takie ciekawe?
O wiele bardziej zajmujące rzeczy dzieją się już po zawodach. Ze wszystkich stron dochodzą do mnie informacje o przekrętach. O liczeniu krokami odległości do figurki. O zmienianiu paralaksy w lunecie przed strzałem w zależności od tego, jak daleko stała figurka od stanowiska strzeleckiego HFT. Słyszę także o strzelaniu z pozycji innej niż przewidziana w regulaminie, zamiast stojącej komuś wygodniej było klęknąć albo zwyczajnie się położyć. Innymi słowy dochodzą ze wszystkich stron informacje o grze nie fair.
Oczywiście rzecz nie dotyczy wszystkich. Są tacy, którym wszelkie formy oszustwa są wstrętne i nie splamią się nimi. Coraz powszechniejsze jest jednak „kombinowanie” na torach. I po co?
Przypomnijmy – walczy się o chwałę, o sławę, o puchary i nagrody.
Nagrody są, albo ich nie ma. Często są zwyczajnie losowane, zaś wysokie miejsce w klasyfikacji nie daje żadnych gwarancji otrzymania paczki śrutu czy przecieraka filcowego.
Chwała? Z pewnością przyjemnym jest znalezienie się na ustach wszystkich, ale czy rzeczywiście trzeba w tym celu oszukiwać? Czy ryzyko dostania się „na języki” za sprawą niesportowego zachowania naprawdę jest warte tego, by na forum móc się pochwalić zajęciem medalowej pozycji?
Sława. Wspaniała rzecz. Można się chwalić rodzinie, koledzy gratulują. Cudownie. Cóż z tego jednak, jeśli środowisko strzelców biorących udział w zawodach nie jest liczone w tysiące, rodzina z reguły też nie, cała ta nasza sława ogranicza się do maksymalnie kilkuset osób. Oszukiwać by zaimponować takiej garstce? Równie dobrze można iść pod Pałac Prezydencki z pochodnią – jest szansa, że się trafi na czołówki gazet lub pokażą takiego demonstranta w telewizji.
Puchar. Jedyna namacalna rzecz, jaką przeważnie przywozi się z zawodów po zajęciu miejsca na podium. Złoty za pierwsze miejsce, srebrny i brązowy za drugie i trzecie.
Jednak nie wszystko złoto co się świeci, dodatkowo puchar na półce świeci tak długo, jak komuś chce się to odkurzać. Później ląduje w mniej eksponowanym miejscu, często kończy swój żywot gdzieś w piwnicy czy na strychu.
Czy oszukiwanie koleżanek i kolegów jest znakiem czasów czy wybujałego ego i chęci zaimponowania innym? Nie wiem. Ale nie podoba mi się ten trend, mam nadzieję, że prędzej czy później oszuści się opamiętają a na torach znów będzie się liczyła przede wszystkim dobra zabawa i zasady fair play.