piątek, 9 września 2011

Osiołkowi w żłobie dano

Strzelanie z wiatrówki, choć jest świetnym sposobem na szarość dnia codziennego, też potrafi się znudzić. Bo ile można strzelać ciągle do tarczy albo metalowych figurek? Nie korciło Was czasem, żeby wygarnąć całą serię z karabinu do zwykłej puszki? Przeciąć kartonowe pudło? Mnie korciło. Za sprawą karabinu ASG jest to możliwe. I bardzo atrakcyjne.
Dzieci lubią strzelać. I te małe, i te duże, zupełnie dorosłe. A żona patrzy na nie – z politowaniem – na starsze, z troską i obawą o bezpieczeństwo tych młodszych. Ale że strzelać lubią, wypadało zadbać bardziej o ich bezpieczeństwo.
Śrut wystrzelony z wiatrówki potrafi zrobić krzywdę, pod tym względem ASG jest zdecydowanie bezpieczniejsze. Jeśli strzelanie będzie się odbywało pod opieką osoby dorosłej, to moment jej nieuwagi nie musi prowadzić do płaczu i wizyty u chirurga. Taki był plan – kupić karabin, z którego i dzieci na działce będą mogły postrzelać i tatuś będzie miał zabawkę. Ale jaki?
Wybór jest ogromny. W pięć minut spędzonych przed komputerem, znalazłem około 10 firm, których produkty są popularne w Polsce. Po kilku godzinach szukania w sieci, wiem, że jest ich dużo więcej. Jedne są lepsze, drugie cieszą się mniejszym uznaniem. Jeśli karabin wykonano w Japonii czy na Tajwanie, zwyczajowo uznawany jest za lepszy niż ten wyprodukowany w Chinach, choć zdarzają się chlubne wyjątki. Każda z tym firm produkuje przynajmniej kilka modeli karabinków szturmowych i wyborowych, każdy w przynajmniej kilku wersjach. Do tego różnią się dodatkowym wyposażeniem, które może być w zestawie lub można je dokupić osobno. Koniec końców repliki mogą się różnić sposobem zasilania. Innymi słowy, kulka może być wystrzeliwana na trzy, a nawet właściwie cztery różne sposoby, z których każdy ma swoje wady i zalety. Najtańsze są karabinki ASG sprężynowe, gdzie po każdym strzale trzeba naciągnąć sprężynę tłoka, podobnie zresztą jak w wiatrówkach sprężynowych, tyle że tu nie ma silnych sprężyn i wystarczy ściągnąć na przykład rączkę zamka do tyłu, by karabin był gotów do oddania strzału. Zaletą jest niewątpliwie niski koszt repliki. Poza tym strzelać można zawsze i wszędzie, nawet na środku pustyni, tak długo, jak nie sparcieją uszczelki, czy nie pęknie sprężyna, w praktyce przynajmniej kilka lat. Wada jest jedna, ale bardzo dotkliwa – nie ma szans na strzelanie seriami.
Seriami można strzelać z karabinków AEG, czyli Airsoft Electric Gun. Zasada działania jest podobna, ale tutaj "silniczek modelarski" napędza podajnik śrutu i napina sprężynę. Wygarnięcie serią do celu to wielka frajda, ale nie ma róży bez kolców. Wady karabinków na baterie widzę trzy. Po pierwsze strzelanie na deszczu może zakończyć się awarią. Dobrze, wiem, rzadko strzela się w czasie deszczu... Druga wada to nie do końca wierne odwzorowanie pracy prawdziwej broni. Tu też zdarzają się chlubne wyjątki, gdy replika do złudzenia przypomina ostrą broń, zarówno z wyglądu, jak i po ściągnięciu spustu, jednak takie modele nie są tanie. Trzecia wada to dźwięk silniczka, który przypomina odgłos wydawany przez silniczek elektryczny samochodu sterowanego przez radio. Zupełnie nie pasuje mi w przypadku karabinów.
Trzeci i czwarty sposób zasilania replik to sprężony gaz. Przeważnie jest to GreenGas, specjalna mieszanka propanu i silikonu, dodawanego jako środek smarująco-konserwujący. Zamiast GreenGas można stosować zwykły propan, trzeba tylko pamiętać o okresowym przesmarowaniu uszczelek, bowiem czysty propan jest suchy i uszczelki szybko się niszczą. Niemal wszystkie repliki zasilane gazem, dostępne na rynku, mają system bolt action, czyli zamek pracuje niemal tak jak w oryginale. Gaz z jednej strony wypycha kulkę przez lufę, z drugiej zaś służy jako pędnik dla napinacza zamka, który cofając się, pociąga za sobą tłok, następna kulka z magazynka wpada do komory, potem tłok jest zwalniany w kierunku lufy, spręża powietrze, kulka wylatuje. Takie perpetuum mobile. Powiedzmy, prawie. Zabawa kończy się wraz z ostatnią kulką w magazynku, lub wtedy, gdy ciśnienie gazu zgromadzonego w magazynku jest już za niskie. Czasem kończy się jeszcze szybciej, bowiem GreenGas ma pewną paskudną cechę – podczas rozprężania bardzo się schładza, jednocześnie mrożąc wszystko dookoła, czyli przede wszystkim metalowe części i uszczelki w karabinku. Jeśli do tego dodamy niską temperaturę na zewnątrz, to często powstaje zjawisko „syfonu”, czyli po naciśnięciu spustu pada strzał, ale jednocześnie przez zmrożone uszczelki uwalnia się cały gaz, jaki teoretycznie powinien nam starczyć jeszcze na wiele strzałów. Zjawisko przykre wiosną i jesienią, być może nie występuje latem, jednak zimą strzelanie z ASG zasilanego propanem to nieporozumienie, gdyż prędzej czy później prowadzi do awarii.
Lepiej pod tym kątem sprawdza się CO2 jako źródło zasilania. Nadal zimą może się zdarzyć, że cały gaz uleci w najmniej spodziewanym momencie, jednak szansa na to jest mniejsza. Dodatkowo trzeba się liczyć z tym, że replika zasilana dwutlenkiem węgla jest mocniejsza. Kulka opuszcza lufę o wiele szybciej i z większą energią. Chcąc stosować magazynki na CO2, należy albo wymienić zestaw tłoka na wzmocniony, albo od razu kupić replikę przystosowaną do tego rodzaju zasilania. Zwykłe karabinki mają za słaby tłok i szybko może dośjć do zniszczenia elementów wewnętrznych. Największą wadą tego sposobu zasilania jest koszt – repliki zasilane gazem są często droższe niż AEG, do tego trzeba płacić za gaz. W przypadku GreenGas koszt butli 1000 ml to około 30 zł. Nie jest to może dużo, z takiej butli można naładować wielokrotnie magazynek repliki, jednak ASG sprężynowe czy AEG są dużo tańsze w eksploatacji. CO2 to już szczyt szczytów, jeden nabój kosztuje około 2 zł (standardowy 12 g, taki jak do wiatrówek), a dobrze jest, jeśli uda się na nim wystrzelać dwa magazynki z M 16, co się przekłada na około 60 strzałów. Biorąc pod uwagę, że magazynek można opróżnić w kilka sekund, warto się zastanowić dwa razy przed zakupem, czy będzie nas później na to stać.

US ARMY czy „reszta świata”?
Firm mnóstwo, modeli tysiące. W tym gąszczu znaleźć coś dla siebie to prawdziwa sztuka. Jeśli marzymy o tym, żeby kupić karabinek ten jedyny, najlepszy, na zawsze – to pewnie się nie uda. Tyle tego jest, że każdy następny będzie jeszcze atrakcyjniejszy i ta zabawa może trwać w nieskończoność, tym bardziej że wciąż pojawiają się nowe zabawki na rynku, nowe rozwiązania techniczne, a nawet nowe firmy. ASG jest w tej chwili jednym z prężniej rozwijających się rynków. Jeszcze dziesięć lat temu można było kupić tylko pistolet sprężynowy – dziś kosztują czasem kilkanaście złotych...
Z góry skazany na porażkę, w poszukiwaniu tego jednego jedynego karabinka, zadałem sobie najpierw pytanie, czego właściwie oczekuję. Do strzelania precyzyjnego mam wiatrówkę. Jeśli trzeba będzie zastrzelić szerszenia, który usiadł na ścianie garażu, to wezmę Steyra LG 110 i jednym strzałem zakończę zabawę. Podobnie nie będę szedł na tor FT/HFT z karabinem na plastikowe kulki. ASG ma służyć wyłącznie do zabawy. Wyobrażam sobie tę zabawę tak: nadmuchać kilkanaście baloników, przywiązać je do drzew na działce, a potem w jak najkrótszym czasie rozstrzelać je z karabinka. Albo poustawiać kilka tarcz IPSC. Albo powiesić kilka puszek po coli. Może kiedyś wziąć udział w jakiejś strzelance ASG, gdzie podobno adrenaliny wydziela się tyle wśród zawodników, że można ją zbierać z krzaków. Do tego wszystkiego potrzebny mi był karabin, który może strzelać seriami. Krótki lub długimi, ale ASG sprężynowe, z powodu ograniczenia do jednego strzału, odpadły
w przedbiegach.
Pierwszym pytaniem, jakie sobie zadałem, to jaki model karabinka kupić? Coś klasycznego. To było dla mnie oczywiste. Kształty w stylu L 85 A2 czy FA-MAS jakoś do mnie nie przemawiają. Może dlatego, ze wychowany na filmach wojennych produkowanych albo w Hollywood albo w Polsce najczęściej mam w świadomości, że współczesny karabin to M 16 albo kałach, a z pistoletów maszynowych UZI albo MP 5.
Kałasznikow w klasycznej formie AK 74 odpadł z powodu masy. Pomny tego, że być może dzieci będą chciały też z niego czasem postrzelać, wolałem postawić na coś lżejszego. Z drugiej strony chciałem coś, co jednak wygląda dość poważnie, jest duże, metalowe i nie przypomina plastikowej zabaweczki. Chciałem karabin, który jest standardowym wyposażeniem US ARMY, ale jednocześnie jest dość popularny, żeby można było wcielić się kiedyś na jakiejś strzelance w żołnierza sił „reszty świata” bez obawy, że ktoś zakwestionuje wybór broni.
Powoli dochodziłem do jedynej słusznej możliwości, czyli konstrukcji opartej na znanym i popularnym M 16. Jednak ten model jest stanowczo za długi, żeby dzieci mogły się nim wygodnie posługiwać. Z kolei SCAR jest według mnie za krótki i nie podoba mi się parę szczegółów jego konstrukcji. Ostatecznie podjąłem decyzję – najlepszy dla mnie, najbardziej uniwersalny będzie M 4. Dość krótki, z regulowaną kolbą, klasyczny kształt, jednocześnie bardzo podatny na modyfikacje. Bez trudu można wymienić lufę na dłuższą, a dokładając stałą kolbę w razie potrzeby w kilka minut można przerobić na M 16. Liczba akcesoriów, jakie można dokupić do M 4 wprost poraża, prędzej czy później karabin będzie wyglądał i strzelał tak, jak tego po nim się spodziewam.

Gazem czy prądem?
Jak już wcześniej wspomniałem, karabin ma w założeniu działać głównie latem na działce. Może kiedyś zdarzy się pojechać na jakąś strzelankę, a jeśli tak, to raczej na wiosnę i na jesieni, kiedy grubsze ubranie zabezpieczające przed uderzeniem kulki nie będzie szczególnie uciążliwe. Tymczasem jednak zacząłem się zastanawiać, na czym mi bardziej zależy? Po dłuższych przemyśleniach doszedłem do wniosku, że najbardziej mi zależy na replice, która najwierniej odda wrażenie strzelania z prawdziwego M 4. W tym samym czasie miałem możliwość bawić się dwoma karabinkami. Jednym z nich było M 4 firmy Socom Gear, drugim... M 4 firmy Socom Gear. Przy czym jeden był zasilany GreenGas, a drugi był napędzany elektrycznie. Każdy dobry, na swój sposób.
Różnice między nimi widoczne są na każdym kroku. Gazowiec ma oznaczenia firmy Noveske, rzekomo w 99% jest zgodny z oryginałem. Nie wiem, na ile to prawda. Mnie trochę raził napis made in Tajwan na szkielecie, ale ogólnie wygląd mi odpowiada. Do tego wszystkie elementy sprawiają wrażenie niezwykle solidnych, lufa wydaje się być stalowa (choć zapewne jest to aluminium lub temu podobny stop, tylko lakierowany na kolor stalowy). Podobnie jest z uchwytem transportowym. Kolba jest plastikowa, niestety ma trochę luzu, zwłaszcza po wysunięciu nieprzyjemnie się kolebie na boki. Oczywiście można kolbę wymienić na coś z szerokiej oferty, a cała operacja zajmie góra pół minuty. I będzie kosztować nawet kilkaset złotych, ale przecież to hobby. Na hobby się nie oszczędza.
Podobnie zbyt dużo luzu mają okładziny przedniego chwytu, ale z tym można łatwo zawalczyć, podklejając je na łączeniu taśmą klejącą, która usztywni konstrukcję, niewidoczną z zewnątrz. Można też kupić inne okładziny. M 4 ma modułową konstrukcję i od nas tylko zależy, co tam będzie osłaniało lufę wewnętrzną. Do karabinku w zestawie dołączono klucz montażowy, przy którego pomocy bardzo łatwo można odkręcić kolbę i osłonę lufy, a także samą lufę. Tym sposobem można, o czym myślałem od samego początku, założyć dłuższą lufę z dłuższą osłoną, z tyłu stałą kolbę i w ten sposób wizualnie zmienić M 4 na M 16.
Karabin jest zasilany gazem. Tankuje się go bezpośrednio do magazynka, raz zatankowany magazynek wystarcza na dwa komplety kulek, czyli około 60 strzałów. To dużo, biorąc pod uwagę to, ile strzelam podczas jednego popołudnia z wiatrówki pneumatycznej. Ale bardzo mało, jak na karabin szturmowy. Wystrzelenie jednej serii to zaledwie kilka sekund.
Jednak to szybkostrzelność teoretyczna. W praktyce wystrzelenie długiej serii wiąże się z przymarzaniem uszczelek, nawet podczas strzelania w ciepłym pomieszczeniu. Zamek zaczyna pracować wolniej. Zdecydowanie lepiej strzelać krótkimi seriami. I używać dobrych kulek – tanie rozpadały mi się już w komorze zamkowej, co prowadziło do blokowania zamka. Nie wiem, co było przyczyną. Czy to, że kulki mroziło i nie wytrzymywały uderzenia podajnika? Nie mam pojęcia, jednak w skrajnym przypadku może to doprowadzić do zniszczenia uszczelki tłoka. Koszt naprawy może nie jest szczególnie dotkliwy, ale jeśli akurat nie mamy przy sobie zapasowych oringów, to trzeba przerwać zabawę i wracać do domu.
Karabinek bardzo łatwo przystosować do zasilania CO2. Wystarczy kupić dwie rzeczy – po pierwsze magazynek na CO2, po drugie wzmocniony zestaw tłoka. Standardowy nie wytrzyma pracy przy zwiększonym ciśnieniu i po paru strzałach z pewnością się posypie. Wymiana zespołu tłoka jest banalnie prosta – należy otworzyć górną pokrywę zamka, zupełnie zresztą tak jak w oryginale, wyciągamy przetyczkę umieszczoną w tylnej części, podnosimy pokrywę i naszym oczom ukazuje się wnętrze. Teraz jedynie trzeba wyjąć jeden element, wsadzić wzmocniony zamiennik i gotowe. Pozostaje już tylko pamiętać o tym, że o ile karabin zasilany GreenGas wystrzeliwuje kulkę z prędkością około 145 m/s, o tyle w przypadku zasilania CO2 prędkość może wzrosnąć nawet do 180–190 m/s. Wciąż za mało żeby zabić, jednak uderzenie kulki będzie o wiele bardziej bolesne.
Karabin ma blow-back, co oznacza, że podczas strzelania coś tam się szarpie w środku i zabawa bardziej przypomina strzelanie, a mniej grę komputerową. Widać zresztą w oknie wyrzutnika, jak zamek pracuje i przyznam, że gdy pierwszy raz to zobaczyłem, wywarło na mnie duże wrażenie. Według bardziej doświadczonego kolegi kopnięcie jest porównywalne ze strzelaniem z .22LR.
Dźwignia przeładowania działa podobnie jak w oryginale, trzeba ją pociągnąć mocno do tyłu, po czym zwolnić. W tym czasie otwiera się osłona okna wyrzutnika. Szczęk zamka jest niezwykle miły dla ucha, przywodzi na myśl ten, który wielokrotnie słyszało się podczas oglądania filmów wojennych.
Jeszcze jedna rzecz mi się bardzo spodobała – po wystrzeleniu ostatniej kulki zamek pozostaje w tylnym położeniu, a z lewej strony szkieletu odchyla się dźwignia zwana po angielsku Bolt Catch. W tym momencie trzeba wyjąć pusty magazynek, włożyć pełny, zupełnie jak na filmie, uderzyć dłonią (wystarczy palcem, ale uderzenie pełną dłonią zaobserwowałem w obrazie „Pluton”) w bolt catch. Słychać szczęk zamykanego zamka i karabin jest znów gotów do strzelania.
Po lewej stronie szkieletu znajduje się przełącznik selektora ognia. Można karabin zabezpieczyć (tylko wtedy, gdy jest gotów do strzału z kulką wprowadzoną do lufy), strzelać pojedynczo lub seriami. Co ważne, po prawej stronie szkieletu widać tył bolca przełącznika z wyraźnym nacięciem, więc w można bez odwracania karabinka zorientować się, w jakim położeniu znajduje się selektor.
M 4 AEG firmy Socom to zupełnie inna konstrukcja. Na wstępnie podkreślę, że dużo tańsza. Co mi się w nim podoba, to oznaczenia. Po lewej stronie szkieletu znajduje się napis Daniel Defence, który udzielił, podobnie jak wcześniej Noveske, swojej licencji. Karabin trzyma wymiary oryginału dość wiernie. Podobnie jak w gazowcu, także i tu szkielet, lufa i wiele innych elementów są wykonane z metalu, tylko chwyt, uchwyt przedni i kolba są zrobione z tworzywa tak jak w oryginale. Tu jednak nie mamy już złudzenia stali, wszystkie metalowe elementy są lakierowane na czarno. Także tutaj mamy możliwość wymiany lufy wewnętrznej na precyzyjną, osłony lufy, czy kolby. Można zdjąć uchwyt transportowy i w jego miejsce założyć któreś z dołączonych do zestawu akcesoriów: muszkę i szczerbinkę typu Knight, stałą szczerbinkę typu Tactical, stałą muszkę 416.
Do zestawu trzeba dokupić zasilacz i bateria. Tę ostatnią po naładowaniu wsadza się do środka chwytu przedniego i tu pojawia się pierwsza wada karabinka – bateria jest widoczna. Oczywiście można ją pomalować na czarny matowy kolor i wówczas nie będzie aż tak razić w oczy, niemniej pojawił się pierwszy zgrzyt. Drugi to brak blow-back. Są na rynku karabiny AEG z takim systemem, M 4 Socom Gear do nich nie należy. Trzeci zgrzyt to dźwignia przeładowania, która nie pracuje tak jak w oryginale. Można ją pociągnąć tylko kilka centymetrów do dołu. Sprawia dość tandetne wrażenie i choć jej pociągnięcie otwiera okno wyrzutnika, to jednak pozostaje spory niedosyt.
Karabin dobrze leży w dłoni, nic nie trzeszczy ponad normę. Ktoś stojący z boku może się nieźle przestraszyć, nie polecam chodzenia z taką atrapą w pobliżu banków czy gmachu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Czar pryska po naciśnięciu spustu – słychać szum silnika, kulka wylatuje z pewnym opóźnieniem (zwłaszcza w porównaniu z wersją gazową), energia wylotowa kulki też jest niższa. Nie działa Bolt Catch, po wystrzeleniu ostatniej kulki nic nas o tym nie powiadamia. W zestawie są dwa magazynki High Cap o pojemności około 300 kulek każdy. Przy takiej pojemności czasem można zapomnieć o tym, że kulki się kiedyś kończą i trzeba przeładować. Chyba, że ktoś strzela na słuch, to znaczy tak długo, jak długo kulki grzechoczą w magazynku (taka przypadłość magazynków High Cap).

Podsumowanie
Generalnie replika elektryczna nie przekonała mnie do siebie. Gazowiec może jest droższy w chwili zakupu i podczas eksploatacji, może i zamarza zimą, ale jako replika prawdziwego karabinu jest o wiele lepszy. AEG ma tę zaletę, że strzela tak długo, jak ma sprawny mechanizm, naładowaną baterię i kulki w magazynku.
Wiele osób bardziej będzie sobie cenić AEG. Rzeczywiście, jest bardziej uniwersalny. Podczas testów ani razu nie zdarzyło mi się zacięcie, a w gazowcu przynajmniej kilka. Naciska się spust i strzela. Ma to znaczenie zwłaszcza w przypadku strzelanek ASG, gdzie wartości użytkowe mają o wiele większe znaczenie niż jakość repliki jako modelu dla kolekcjonerów. Jeśli ktoś myśli o bieganiu z karabinkiem i strzelaniu do innych biegających z karabinkami, to polecam AEG. Ja wybrałem gazowca. Cóż, urzekł mnie. A niezawodność? Cóż, prawdziwe M 16 czy M 4 też nie są bronią doskonałą, wcale bym się nie zdziwił, gdyby zacięcia w gazowcu były dokładnie skalkulowane i wprowadzone specjalnie, dla podniesienia realizmu. Tak czy inaczej M 4 Socom Gear zagości u mnie na dłużej, a w czasie letnich wyjazdów na działkę sprawdzimy jego celność i niezawodność podczas strzelania na czas do balonów.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", luty 2010



Kuferek

Transportowanie wiatrówki pozornie jest bardzo proste. Ostatecznie można użyć do tego nawet fabrycznego kartonu. Z czasem jednak przybywa nam tyle dodatkowych elementów wyposażenia, że tekturowe pudło nie nadaje się do przewożenia karabinka. Co wtedy? Można pokusić się o kupno miękkiego pokrowca. Można też kupić specjalny kufer.
Obydwa rozwiązania mają zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Miękki pokrowiec wyróżnia się przede wszystkim lekkością. Sporo jest na rynku dostępnych modeli, większość wygląda tak, że w części głównej można umieścić karabin, a dodatkowo dołączono kilka kieszonek zapinanych na suwak lub rzep na akcesoria. Do tego można się spodziewać pasków i szelek do przenoszenia futerału w terenie.
Z drugiej strony jednak miękki futerał nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia karabinka. Może tak się zdarzyć, że silne uderzenie w okolicach lunety sprawi, że coś się uszkodzi
w mocowaniu lub przestawi nam się zero (punkt trafienia). Wiatrówki, takie jak AirArms S 400, są bardzo wrażliwe na uderzenia w lufę, która mocowana w jednym punkcie w breechblocku wyjątkowo lubi się przestawiać. Jeśli wiatrówkę przewozimy głównie komunikacją miejską, zdecydowanie wygodniejszy będzie miękki pokrowiec z uwagi na masę i paski do noszenia. Jeśli jednak przewozimy karabin w bagażniku samochodu, wówczas lepszym rozwiązaniem może się okazać sztywny kufer.
Długo dojrzewałem do decyzji o zakupie walizki na broń. Patrząc na wielkie i zwaliste kufry moich znajomych, zachodziłem w głowę, po co mi taka wielka trumna. Większość z nich nawet nie mieściła się do bagażnika mojego skądinąd niemałego auta.
Okazało się jednak, że kufer nie musi być wielki, by w sposób bezpieczny i wygodny móc przewieźć nie tylko karabin, ale i trochę osprzętu. Moją uwagę na targach IWA zwróciła oferta firmy Vanguard. Oprócz bardzo fajnych i funkcjonalnych pasów nośnych (spróbuję je opisać w którymś z najbliższych numerów Arsenału), bipodów i innych drobnych akcesoriów, była tam też bardzo duża oferta kufrów. Występowały w czterech liniach produktowych, różniących się wykończeniem i wytrzymałością, do tego jeszcze w obrębie każdej rodziny było kilka modeli różniących się wielkością, a co za tym idzie – przeznaczeniem.
Owszem, jedne są drogie i bardzo wytrzymałe, podobno wytrzymują nacisk stu dwudziestu kilogramów, a na fotografiach reklamowych widać, jak świetnie się po nich jeździ samochodem. Wyszedłem jednak z założenia, że kufer ma mi służyć do przewożenia wiatrówki, a nie jako podpórka pod samochód. Wybrałem więc tańczy model z serii Classic.
Walizka charakteryzuje się eleganckim wyglądem. Czarny materiał ABS na brzegach wzmocniony jest aluminium. Te wykończenia mają podwójne znaczenie, po pierwsze wzmacniają brzegi pudła, po drugie po zamknięciu kufra poszczególne elementy nachodzą na siebie, dzięki czemu zamknięcie jest sztywniejsze i pewniejsze. Okucia są też na rogach kufra, lekko wystające w stosunku do powierzchni kufra, dzięki czemu ABS i okucia krawędzi nie rysują się po postawieniu kufra na betonie czy żwirze. Z drugiej strony same są narażone na porysowanie powierzchni, i niewiele czasu trzeba, by polerowane aluminium przestało elegancko wyglądać i szybko pojawiają się na nim rysy.
Kufer ma dwa rodzaje zamków – można go zamknąć zarówno na zamek szyfrowy, jak i na klucz. Trzeba jasno powiedzieć, że zamki przed złodziejem nie chronią, niewiele trzeba by użyć siły, by sforsować te zabezpieczenia. Zamiast klucza, wystarczy mocny śrubokręt, zamki szyfrowe pewnie bez problemu da się wyłamać. Jednak jeśli chcemy karabin zabezpieczyć przed dziećmi, to takie zabezpieczenia w zupełności wystarczą.
Na koniec trzeba też zwrócić uwagę, jak ładna i elegancka, a przede wszystkim solidna jest rączka transportowa. Spokojnie mogłaby się znaleźć jako element dwukrotnie droższego futerału. W ogóle, jak na tani produkt, bo walizka kosztuje około 500 zł u polskiego dystrybutora, wszystko sprawia wrażenie solidnego produktu. Wyjątkowo nie razi naklejka z napisem Made in China, w tym wypadku miejsce produkcji zdaje się nie mieć znaczenia.
W środku kufer jest także dobrze wykończony. Spód i wierzch wypełniono gąbką, a dodatkowo w centralnej części znajduje się gruba gąbka wstępnie ponacinana na drobne kwadraciki. Wyrywając kolejne drobne fragmenty, można dowolnie kształtować wnętrze, dzięki czemu, oprócz wiatrówki z lunetą, można wygospodarować przestrzeń na takie elementy, jak podstawki pod tarcze, Combro, śrut. Na pewno nic się nie będzie przemieszczać podczas transportu.
A co zrobić, jeśli się pomylimy podczas wyrywania albo zmienimy karabin i nowy będzie potrzebował inaczej wyciętej przestrzeni? Na stronie producenta można zobaczyć wśród różnych akcesoriów także nowe kawałki gąbki do konkretnych modeli. Czy będą także w ofercie polskiego dystrybutora? Czas pokaże, mam nadzieję, że tak…
Kufer jest lekki, choć oczywiście pusty waży jednak więcej niż miękki pokrowiec. I druga jego zaleta – bez zbędnych czynności mieści się w otworze bagażnika mojego samochodu. Mimo tego, że oprócz karabinu zmieściło się w nim jeszcze wiele innych „przydasiów”, to kufer nie zajmuje w bagażniku wiele miejsca, a żeby go schować do bagażnika, trzeba go po prostu włożyć. Z dużym kufrem Negrini nigdy mi się ta sztuka nie udała, trzeba było kombinować ze składaniem kanapy.
Kufer Vanguard Classic zdaje się być dobrym wyborem. Nie wytrzyma próby w przypadku katastrofy lotniczej, nie wytrzyma upadku w przepaść, nie wytrzyma też pewnie prób utopienia w jeziorze. Jednak do przewiezienia samochodem wiatrówki z punktu A do punktu B wystarczy w zupełności. Także zabezpieczenie w postaci zamków oprze się ciekawości dzieci, które pozostawione sam na sam
z kuferkiem chciałyby zajrzeć do środka. Aluminiowe okucia nie będą wiecznie piękne i błyszczące, jednak doskonale spełniają funkcję ochronną.
Kwota 500 zł, nawet z lekkim okładem, wcale nie wydaje mi się za wysoka, biorąc pod uwagę, jak bezpiecznie będzie schowana w środku wiatrówka.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", lipiec 2010




Szperaczem w wiewiórkę

Kiedy Jerzy Bielecki przyniósł do redakcji latarki Fenix, ucieszyłem się. Zapowiadało się, że wreszcie będę miał możliwość wziąć udział w nocnych zawodach HFT, zaopatrzony w takie źródło światła, dzięki któremu nie będę miał kłopotów z odnalezieniem celów pochowanych w krzakach. Kiedy więc przyszło do wyjazdu na Mistrzostwa Polski w FT/HFT w Babilonie, zapakowałem cały sprzęt, trzy latarki wraz z montażami i z nadzieją pojechałem walczyć o jak najlepsze miejsce.
Nocne HFT to bardzo specyficzna dyscyplina. Nie dość, że trzeba strzelać do figurek, których często nie trafiło się wcześniej za dnia, to jeszcze robi się to w nocy. A po ciemku sprawa wygląda zupełnie inaczej niż w dziennym świetle. Odległości wydają się większe, odnalezienie figurki schowanej za drzewem często jest sporym problemem. Czasem strzela się nie do tej, do której strzelać się powinno – dopiero po strzale okazuje się, że padła figurka ze stanowiska obok. W dzień rzadko kiedy są takie problemy, widać cele wyraźniej, widać prowadzące do nich sznurki. Nocne strzelanie może być prawdziwym koszmarem. Dlatego warto zaopatrzyć się w dobrą latarkę, dzięki której uda się trochę rozjaśnić mrok.

TK 11
Mój faworyt. Latarka jest mała i dość lekka. Zamontowana na karabinku Steyr LG 110 HP przy pomocy montażu MK 185 wyglądała jak element wyposażenia fabrycznego. Karabin nie ciążył na lufę, wszystko grało tak jak powinno. Jedyny minus to pewna niedogodność w postaci miejsca zamontowania. W steyrze kartusz trzeba wykręcić do ładowania, więc żeby móc to zrobić przy latarce zamontowanej pod lufą, należało za każdym razem zsunąć montaż z karabinka. Na szczęście robi się to rzadko, wystarczy raz przed zawodami.
Latarka daje trochę zimne, ostre światło. Nie miałem najmniejszych kłopotów z odnajdywaniem celów, nawet tych dalekich, ukrytych w krzakach. Także czas pracy jest w zupełności wystarczający. Zawody trwały kilka godzin, przez ten okres nie zaobserwowałem najmniejszego spadku jasności promienia.
Latarkę włącza się przyciskiem z tyłu. Miałem co prawda do niej dodatkowe akcesorium w postaci włącznika żelowego, ale ten się nie sprawdził. Łatwiej mi było włączyć latarkę przyciskiem z tyłu i szukać celu, a następnie go ostrzelać, niż wykonywać te same czynności, trzymając wciśnięty przycisk włącznika żelowego. Może to kwestia przyzwyczajenia, jednak na zawodach bez żalu po pierwszych celach zrezygnowałem z używania włącznika żelowego.

LD 20
Mniejsza od TK 11 i lżejsza. Używana przez kolegę, z którym szedłem w grupie. Przymocowana do karabinka AirArms S 400 za pomocą montażu rowerowego Fenix. Z początku wydawała mi się równie dobra jak TK 11. Światło nie tak zimne, choć jest też minimalnie słabsze. Jednak różnica w ilości lumenów nie wydaje się jakoś znacząca i latarka tak samo jak TK 11 nadaje się na tor. Kolega przymocował ją do lufy. Całość z montażem była na tyle lekka, że punkt trafienia się nie zmienił.
Posiadacz takiej latarki musi jednak liczyć się z tym, że baterie nie wytrzymają kilku godzin zawodów. Pod koniec naszej nocnej rywalizacji ledwo widać było cele oddalone kilkanaście metrów od stanowiska. Niestety, nikt z nas niemiał zapasowych baterii.

TA 30
Olbrzym. Ten model latarki użyczyłem szwagrowi, który debiutował na zawodach strzeleckich z karabinkiem HW 100. Także ona została zamontowana za pomocą montażu rowerowego, w tym wypadku firmy Led Lenser. Niestety, nie dało się tego olbrzyma w jakiś rozsądny sposób umocować pod lufą, więc zamontowaliśmy go na lunecie. Całość nie była już tak filigranowa jak w przypadku TK 11 czy LD 20. Latarka przymocowana do pancernie wyglądającej lunety Leapers, postawionej na dosyć krótkiej i lekkiej wiatrówce HW 100 SK wyglądała jak wielki reflektor, szperacz na samochodzie terenowym. Jeśli chodzi o siłę światła, to różnica między TK11 a TA 30 jest nieznaczna. Według producenta TA30 świeci dużo dłużej, ma więcej trybów, ale dla większości z nich i tak nie znajduje się zastosowania na zawodach NHFT. TA 30 to dobra latarka do zastosowań ogólnych, jednak na zawody jest moim zdaniem za ciężka i za duża.

Podsumowanie
Każdy z trzech modeli dzielnie oświetlała blaszane wiewiórki w lesie. Po tych zawodach jestem przekonany, że latarka o mocy trochę ponad 200 lumenów w zupełności wystarczy do oświetlania celów stojących w lesie do 40 metrów od stanowiska strzeleckiego. Oczywiście im więcej, tym lepiej, ale też przeważnie dużo drożej. Wspomniane latarki są tanie, to ich niezaprzeczalnie jedna z największych zalet. Są dobrze, solidnie i estetycznie wykonane, każda z nich pracuje dość długo. Jedynie w przypadku LD 20 należy pamiętać o załadowaniu akumulatorów o większej pojemności lub zapasowych bateriach. TK 11 i TA 30 będą świecić wystarczająco długo, by udało się przejść bez stresu cały tor, na który składa się kilkadziesiąt celów.
Jednak, choć każda z nich nadaje się do NHFT, to moim faworytem pozostanie TK 11. Lekka, mała, dająca mocny promień światła.