wtorek, 6 września 2011

Grunwald 2010

W kurzawie, przy żarze lejącym się z nieba starło się kilka tysięcy zbrojnych, okutych w blachy rycerzy, ich giermków, a także czeladzi i mieszczan w grubych skórzanych kaftanach. Wynik starcia był łatwy do przewidzenia, jednak i tak z zapartym tchem przyglądały się temu tłumy gapiów. Zwycięstwo polskich hufców, tak jak i sześćset lat temu sprawiło, że potomkom polskich wojów żywiej zabiły serca. A może to przez ten upał?

Wojska królewskie rozbijają obóz
Przemierzywszy odległość dwu mil, na której wokół płonęły wsie wrogów, po przybyciu na mające być wsławione przyszłą bitwą pola wsi Stębarku i Grunwaldu kazał rozbić obóz wśród krzaków i gajów, których tutaj było mnóstwo. Namiot z kaplicą polecił umieścić na wzgórzu od strony jeziora Lubań zamierzając wysłuchać mszy w czasie, gdy wojsko zajmowało się rozbijaniem obozu. Mistrz pruski Ulryk von Jungingen przybył już do wioski Grunwald, którą miał wsławić swą klęską, ale mimo że przebywał w pobliżu, zwiadowcy królewscy nie wiedzieli jeszcze o nim. Kiedy więc rozpięto namiot z kaplicą, a król spieszył, żeby wysłuchać mszy, przybył rycerz Hanek z Chełmu, herbu Ostoja donosząc, że widział wojsko wroga na parę kroków od siebie. Kiedy zaś król zapytał, jak dużo ich jest, odpowiedział, że widział tylko jedną ich chorągiew i że pobiegł natychmiast, by donieść o ich przybyciu. Kiedy on jeszcze mówił, przybył rycerz z domu Oksza Dziersław Włostowski i twierdził, że on widział dwie chorągwie wrogów. Gdy ten jeszcze nie skończył mówić, przybył trzeci, a za nim czwarty, piąty i szósty zgodnie donosząc, że gotowe do walki oddziały wrogów są w pobliżu.

I rzeczywiście, na polach pod Grunwaldem przygotowywano się do bitwy. Jednak walka zaczęła się dużo wcześniej. W moim przypadku jakieś osiem kilometrów. Taką właśnie odległość trzeba było pokonać samochodem, który utknął w koszmarnym korku. W końcu zniechęcony i jednocześnie zniecierpliwiony, pozostawiłem auto na parkingu pod kościołem we Frygnowie, a stamtąd na pole inscenizacji bitwy pod Grunwaldem udałem się pieszo. Tych kilka kilometrów przeszedłem szybciej, niż udałoby mi się przejechać samochodem i w konsekwencji okazało się to doskonałym pomysłem.
Policja oceniała liczbę widzów, według różnych szacunków na sto pięćdziesiąt do stu osiemdziesięciu tysięcy ludzi. Kilkukrotnie więcej, niż starło się na tym polu sześćset lat temu Polaków, Litwinów i Krzyżaków wspartych rycerstwem z zachodu Europy. Nie znane są mi dane na temat dokładnej liczby wozów taborowych, jednak przypuszczam, że było ich mniej, niż samochodów zaparkowanych na każdym wolnym kartoflisku wokół pola bitwy. Ostatnie kilkaset metrów przeszedłem w tłumie porównywalnym do tego, jaki widuje się w przekazach telewizyjnych przedstawiających pielgrzymki na Jasną Górę.
Koniec końców udało mi się dotrzeć, zająć strategiczną pozycję i mogłem spokojnie oczekiwać na dalszy rozwój sytuacji.

Wielki Mistrz przesyła królowi dwa miecze
Nagle zostaje zapowiedzianych dwu heroldów prowadzonych pod osłoną rycerzy polskich celem uniknięcia zaczepek. Jeden z nich, króla rzymskiego, miał w herbie czarnego orła na złotym polu, a drugi, księcia szczecińskiego, czerwonego gryfa na białym polu. Wyszli oni z wojska wrogów niosąc w rękach obnażone miecze, bez pochew, domagając się przyprowadzenia ich przed oblicze króla. Wysłał ich do króla Władysława mistrz pruski Ulryk dodając nadto dumne zlecenie, by podniecić króla do podjęcia niezwłocznie bitwy i stanięcia w szeregach do walki. Król polski Władysław zobaczywszy ich, przekonany, jak też i było, że przychodzą z jakimś nowym, niezwykłym poselstwem, nakazawszy przywołać z powrotem podkanclerza Mikołaja, w obecności jego oraz pewnych panów, którym zlecono straż nad bezpieczeństwem króla (…).

 
Panuje wśród społeczeństwa, wychowanego na „Krzyżakach” H. Sienkiewicza i filmie A. Forda o tym samym tytule przekonanie, że Wielki Mistrz, Ulryk von Jungingen wysłał poselstwo, by sprowokować Polaków do wystąpienie na pole i rozpoczęcie bitwy. Po pierwsze, dlatego że wykopano wcześniej wilcze doły, w których miał skruszeć pierwszy impet wojsk koronnych, a po drugie z powodu upału, w jakim hufce krzyżackie oczekiwały na bój.
Tak jak wówczas, tak i teraz pot lał się z „Krzyżaków” strumieniami. Żal mi się robiło na widok rycerza odzianego w skórzany kaftan i zbroję płytową, tu i ówdzie wspartą jako dodatkowa ochrona kolczugą. Pod hełmem czepiec watowany, grube rękawice. Z opowieści rekonstruktorów wiem też, że zapewne i bielizna była szyta zgodnie z wymaganiami epoki, zatem lniana, ciężka, niezbyt komfortowa. Ja, siedząc sobie spokojnie na trawce, w szortach i koszulce z krótkim rękawkiem trudno znosiłem upał. Wiele ludzi, zwłaszcza dzieci i publiczności starszej wiekiem w trakcie całego dnia zasłabło, zatem nie zdziwiło mnie, że zasłabło także kilku „Krzyżaków”. Tych, w przeciwieństwie do ich pierwowzoru sprzed sześciu stuleci, wywieziono z pola bitwy karetkami na sygnale.
W końcu jednak heroldowie przybyli przed oblicze króla, wygłosili, co mieli wygłosić, Jagiełło dał hasło do ataku. Jeszcze ministrowie B. Klich i B. Zdrojewski odpalili z bombardy i zaczęło się…


















Pierwsze starcie
Kiedy zaczęły rozbrzmiewać pobudki, całe wojsko królewskie zaśpiewało donośnym głosem ojczystą pieśń: „Bogurodzicę”, a potem wznosząc kopie rzuciło się do walki. Pierwsze jednak poszło do starcia wojsko litewskie. Na rozkaz księcia Aleksandra nie znoszącego żadnej zwłoki. Już podkanclerzy Królestwa Polskiego Mikołaj, który zamierzał udać się kapłanami i pisarzami do obozu królewskiego, wśród potoku łez zniknął z oczu króla, kiedy jeden z pisarzy podszepnął mu, żeby się chwilkę zatrzymał i czekał na starcie się w walce tak potężnych wojsk, bo to rzadkie, zaiste, widowisko, którego nigdy później nie miano oglądać.

Widowisko rzeczywiście było wspaniałe. Kilkunastu „Litwinów” starło się z rycerzami krzyżackimi. Przy okazji postrzelały trochę bombardy, pole zasnuło się dymem, tu i tam słychać było tętent koni oraz szczęk oręża. Tego ostatniego jednak było jak na receptę, dotyczy to zresztą nie tylko pierwszych walk, ale całego przedstawienia w ogóle. Po wypadkach w latach poprzednich chyba przykazano inscenizatorom, by nie przykładali się zbytnio w walce, a już broń boże nie machali mieczami. Owszem, zdarzały się pojedyncze przypadki pojedynków, w większości jednak dochodziło jedynie do przepychanek tarcza w tarczę i trzymania w górze oręża tak, by koledze nie zrobić krzywdy.
Nad całością miał czuwać spiker, który w odniesieniu do kronik i memuarów próbował opowiadać publiczności zgromadzonej wokół placu bitewnego, co się dzieje i jak to wyglądało przed wiekami. Niestety – organizatorzy źle rozplanowali ustawienie głośników, w dodatku w jednym już było słychać przemowę, a z drugiego słowa wypływały z niejakim opóźnieniem, skutkiem czego bałagan panował w eterze i niewiele dało się zrozumieć z tego, co komentator mówił.

Wojska krzyżackie ponoszą klęskę
Oddziały polskie zatem wyzbywszy się wahania, które ich wstrzymywało, wieloma chorągwiami rzucają się na wrogów, ustawionych w 16 chorągwiach, do których schroniła się również reszta, która pod innymi znakami poniosła klęskę, i staczając z nimi śmiertelną walkę. I chociaż wrogowie przez jakiś czas stawiali opór, w końcu jednak, otoczeni zewsząd mnóstwem wojska królewskiego, zostali wycięci w pień i niemal wszystkie oddziały walczące w 16 chorągwiach wyginęły lub dostały się do niewoli. Po zwyciężeniu i rozgromieniu tego zastępu wrogów, w którym – jak wiadomo – zginęli wielki mistrz pruski Ulryk, marszałkowie, komturowie, i wszyscy znaczniejsi rycerze i panowie z wojska pruskiego, pozostały tłum nieprzyjacielski podjął odwrót, a kiedy raz podał tyły, zdecydowanie zaczął uciekać. Król zaś polski i jego wojska odnieśli późne i z trudem zdobyte, ale pełne i zdecydowane zwycięstwo nad mistrzem i Zakonem Krzyżackim. Wtedy też rycerz Jerzy Gersdorff, który niósł w wojsku krzyżackim chorągiew św. Jerzego a który wolał z honorem dostać się do niewoli, niż haniebnie uciekać, z 40 towarzyszami broni zabiegając drogę rycerzowi polskiemu herbu Dryja, Przedpełkowi Kropidłowskiemu, padłszy na kolana dostał się do niewoli, jak rycerz, tak jak sobie tego życzył, po oddaniu również chorągwi. Pojmano też dwu książąt, którzy z własnymi wojskami i pod własnymi znakami pomagali Krzyżakom: Kazimierza szczecińskiego wziął Skarbek z Góry, Konrada Białego oleśnickiego – Czech Jost z Salcu. Prócz tego dostało się do niewoli wielu rycerzy z różnych wojsk i różnych narodowości. Znaczna liczba rycerzy, którzy uciekli z oddziałów pruskich, schroniła się za tabory pruskie i w obozie. Zaatakowana ostro przez wojska królewskie, które wdarły się do taborów i obozu pruskiego, wyginęła lub dostała się do niewoli. Także obóz nieprzyjacielski pełen wszelkich bogactw i wozy oraz cały dobytek mistrza pruskiego i jego wojska uległy rozgrabieniu przez rycerzy polskich.

Na polu bitwy, ogólnie rzecz biorąc i delikatnie mówiąc, panował chaos. W tę i z powrotem chodziły jakieś chorągwie, latały strzały, biegały konie, a co pewien czas strzelano z bombardy bądź hakownic. Być może, gdyby głos spikera dochodził do zgromadzonych w stanie czystym i wyraźnym, lepiej byśmy wszyscy wiedzieli, co też się przed nami odbywa. Jednak tak nie było, więc widać było tylko, że czasem rycerze zakonni bardziej naciskali na koronnych, a czasem znajdowali się w odwrocie. Być może w jakimś sensie ukazywało to pozorny bałagan na średniowiecznych polach bitew i tylko tacy stratedzy jak Jagiełło umieli ogarnąć całość i wydawać stosowne rozkazy.
Być może. W każdym razie po około pół godzinie od rozpoczęcia bitwy wojska krzyżackie zaczęły wyraźnie dawać pola, tu i ówdzie po uderzeniu tarczą o tarczę rycerz zakonny przewracał się i bez znaku życia pozostawał na murawie. Choć zdarzały się wyjątki, jak wówczas, gdy niemal cały hufiec strzelców niemieckich oddał strzał z hakownic, następnie padł na ziemię pod ciosami polskiej piechoty, ale po chwili kilku pokonanych jeszcze wstało i oddało strzał. Na koniec jeszcze raz poległo.
Krzyżacy przegrywali, zginął Wielki Mistrz, zdobyto tabory, wycięto lub pojmano do niewoli resztę rycerstwa. Jagiełło stwierdził, że Oto jest ten, który jeszcze dziś rano, mienił się być wyższym nad wszystkie mocarze i bitwę można było uznać za zakończoną.
Całość trwała około 40 minut. Z wielkim szacunkiem i podziwem patrzyłem na wszystkich odtwórców, którzy wytrzymali tyle czasu w palącym słońcu. Ci, którzy jeszcze mieli siły, podnieśli się i wysłuchali oklasków, kilku kolejnych odwieziono karetką w zaciszne miejsce lub na miejscu udzielono pomocy po tym, gdy zasłabli z powodu upału. Następnie wszyscy zgromadzeni zaczęli się rozchodzić do swoich wozów i rozjeżdżać we wszystkich kierunkach…

Powrót
Gdy już słońce chyliło się ku zachodowi, król polski Władysław opuściwszy wzgórze, na którym się przez jakiś czas zatrzymał i plac bitwy, posunął się na przód na odległość ćwierć mili w kierunku Malborka z wielkim mnóstwem wozów, które jechały za nim. Rozbił obóz nad jeziorem, gdzie zgromadziło się także całe wojsko, które wróciło z pościgu za wrogiem. Panowała zaś powszechnie wśród wszystkich ogromna radość, że przez odniesienie znakomitego, godnego wspominania przez wiele wieków zwycięstwa nad zuchwałym i potężnym wrogiem, za łaską Bożą uwolnili ojczyznę od bezlitosnego i niesłusznego zagarnięcia przez Krzyżaków i od ich najazdu, a siebie od grożącego im niebezpieczeństwa śmierci lub niewoli. Przez całą następną noc wracały potem wojska królewskie z pościgu za wrogami i jeńcami, i niezliczonymi łupami o oddawały jeńców i chorągwie wrogów królowi, który czuwał tej nocy. I jeńców i chorągwie król nakazywał zachować do dnia jutrzejszego.

Jak już wspomniałem wcześniej, mój samochód został we Frygnowie. Zanim w tłumie pieszych i zmotoryzowanych dotarłem do niego, korki wyjeżdżających z parkingów na kartofliskach całkowicie zablokowały ruch na drogach w bezpośrednim sąsiedztwie pola bitwy. Mnie jeszcze się udało, drogą przez Iławę i Malbork pojechałem w kierunku wybrzeża Bałtyku, by kontynuować letni wypoczynek. Kiedy dojeżdżałem po kilku godzinach do Wejherowa, słyszałem w radiu, że wciąż jeszcze tysiącom ludzi nie udało się opuścić parkingów pod Grunwaldem, a policja nie daje sobie rady z rozładowaniem ruchu.
Z pewnością swoje zrobiły zapowiedzi inscenizacji w mediach, magia okrągłej sześćsetnej rocznicy, a także przepiękna pogoda (choć pod wieczór przeszła nawałnica, podobnie zresztą jak i przed wiekami). Wydaje mi się jednak, że formuła obchodów grunwaldzkich powoli się wyczerpuje – to pole zwyczajnie nie może pomieścić takich tłumów widzów. Przyjazd na miejsce, a już zwłaszcza powrót do domów trzeba okupić wielogodzinnym staniem w korkach.
Z jednej strony szkoda. Z drugiej jednak nie spotkałem tego dnia nikogo, kto w sposób zdecydowany żałowałby swojej decyzji przyjazdu. Można było na własne oczy zobaczyć setki rycerzy, przepięknie ubranych, ze znawstwem odtwarzających chwałę oręża polskiego i upadek potęgi Zakonu. Sam nie wiem, czy zdecyduję się jeszcze kiedyś wziąć udział w takim widowisku, ale cieszę się, że byłem w tym roku.

Fragmenty opisu bitwy za Janem Długoszem, „Roczniki – bitwa grunwaldzka”
Przegląd Strzelecki „Arsenał”, wrzesień 2010









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz