Nie. Nie będę pisał o tym, jak bardzo trzeba patrzyć uważnie, kiedy dziecko bierze wiatrówkę do ręki. To tak oczywiste jak dzień po nocy czy słońce na niebie w bezchmurny dzień. Dziś opiszę coś innego. Będzie to opowieść o dziecięcych fascynacjach. Opowieść o tym, jak nieopierzony kurczak stawia pierwsze kroki na ważnej imprezie strzeleckiej.
Marta i Marysia po raz pierwszy zetknęły się z wiatrówką trzy lata temu na działce. Nie chciały strzelać, to przecież takie zajęcie dla chłopaków. Lepiej było wozić lalki w wózkach, przebierać misie czy wreszcie pobiegać pod włączonym zraszaczem do trawy, bo przecież tak gorąco. Strzelać? A po co? Komary w cieniu gryzą, nie ma sensu.
Nie przekonywałem na siłę. Strzelałem sobie do tarczy, strzelałem do pustych nabojów po CO2, strzelałem do szyszek na drzewach i niedojrzałych wiśni.
Marta i Marysia po raz pierwszy zetknęły się z wiatrówką trzy lata temu na działce. Nie chciały strzelać, to przecież takie zajęcie dla chłopaków. Lepiej było wozić lalki w wózkach, przebierać misie czy wreszcie pobiegać pod włączonym zraszaczem do trawy, bo przecież tak gorąco. Strzelać? A po co? Komary w cieniu gryzą, nie ma sensu.
Nie przekonywałem na siłę. Strzelałem sobie do tarczy, strzelałem do pustych nabojów po CO2, strzelałem do szyszek na drzewach i niedojrzałych wiśni.
Zabić świstaka
Pewnego dnia ustawiłem na działce trzy figurki FT, rozciągnąłem sznurki, i...
– Co będziesz robił? – zapytała moja córka, wyraźnie zaniepokojona tym, że jakieś sznurki leżą na trawie, a ona nie wie do czego to potrzebne.
– Zabiję parę razy świstaka, a może i wróbelka się uda – odpowiedziałem.
– Świstaka? Masz świstaka? Pokaż!
To pokazałem. Świstaka, szczura i wróbelka. Trzy figurki różnej wielkości i z różnymi wielkościami kill zone.
– Będziesz do tego strzelał? A skąd będziesz wiedział, że trafiłeś? – zapytała o kilka lat starsza koleżanka Marty, Marysia.
– Jak się przewróci, to znaczy, że nie żyje. Gdy tylko usłyszymy metaliczny brzdęk, to znaczy, że dostał w pupę – odpowiedziałem. Po czym w dwóch strzałach pokazałem, jak to wygląda w praktyce.
– Oj! Ja też chcę zabić Świstaka! A ja szczura – zaczęły się przekrzykiwać jedna przez drugą.
Do wieczora zabawa pochłonęła je bez reszty, także jeszcze dwie inne koleżanki z okolicznych działek. Oraz jakieś dwie paczki śrutu.
I tak zakończył się pierwszy dzień strzelania do figurek. Ale bynajmniej nie ostatni. Co jakiś czas, średnio raz na miesiąc, udawało tak się zgrać ze znajomymi, że wszystkie młode gracje były na działce i mogły się bawić lalkami, przebierać miśki czy biegać pod zraszaczem do trawy, bo przecież tak gorąco. Jednak nie tylko. Pytały niemal zawsze, czy mam wiatrówkę, czy będą mogły postrzelać. Matki łapały się za głowy, ojcowie pękając z dumy przystawali obok albo sami próbowali swych sił. A dziewczynki, z których najmłodsza miała 8, a najstarsza 12 lat strzelały w najlepsze.
Pewnie, że karabin leżał na krześle, bo nie miały dość sił, by podnieść AirArmsa S 400, by strzelić choćby z pozycji klęczącej, o stojącej nawet nie wspominając. Z krzesła trafiały figurki niemal za każdym razem, a przecież nie zawsze było łatwo. Pierwsze tory były proste – figurka na ziemi ze skoszoną trawą, żadnych przeszkód po drodze. Kiedy po wystrzelaniu kolejnych paczek śrutu wszyscy zgodnie uznaliśmy, że takie proste cele to tylko marnowanie ołowiu, zacząłem ustawiać figurki w najprzedziwniejszy sposób: pod krzakami przesłonięte gałązkami, w bunkrach wykopanych w ziemi i zamaskowanych trawą, na drzewie. Blisko lub daleko – dziewczyny nadal trafiały.
Nadszedł czas pierwszych zawodów. Minizawodów. Tego dnia już nie woziły lalek, nie przebierały misiów, ani nawet nie przebiegały pod zraszaczem do trawy, choć było tak gorąco. Tego dnia przed południem każda mogła podejść i trochę poćwiczyć. Po obiedzie było zapowiedziane strzelanie o Puchar Działkowego Snajpera.
Puchar był prawdziwy, cele prawdziwe, wiatrówka też była prawdziwa, a także emocje. Zresztą kto wie, czy nie większe niż towarzyszą dorosłym zawodnikom podczas zawodów FT/HFT. Strzelały wszystkie cztery do każdej z trzech rozstawionych figurek po jednym razie. Po pierwszej serii oddalaliśmy się o kilka metrów i młode zawodniczki strzelały drugą serię. Po trzeciej serii Ola i Nina przestały się liczyć w rywalizacji, załapały za dużo pudeł. Marysia prowadziła jednym punktem z Martą, jednak w czwartej serii młodsza Marta ją dogoniła. Zatem dogrywka. Dogrywały się chyba sześcioma strzałami, wreszcie Marysia popełniła błąd i puchar trafił w ręce Marty, a wszystkie dziewczynki dostały okolicznościowe lody i lizaki. Ich pierwsze zawody nie były jednak ostatnimi. Jak się okazało, to chyba dopiero początek przygody.
Inicjatywa
Od pewnego czasu obserwowałem udział dzieci w rozgrywanych zawodach FT/HFT. Raczej symboliczny, ale jednak zawsze przynajmniej dwoje dzieciaków było. Oczywiście nie miały żadnych szans ze starszymi strzelcami. Nie chodzi nawet o umiejętności. Specyfika strzelania HFT wymaga jednak trochę siły, by móc utrzymać karabin stojąc czy klęcząc. Z kolej leżąc w wysokiej trawie nawet dorosły mężczyzna czasem nie widzi schowanej w krzakach figurki, a co dopiero kilkunastoletnie dziecko?
Raz na jakiś czas jednak udawało się wyróżnić młodych strzelców. A to jakimś dyplomem, a to jakąś inną nagrodą. Zasłużyli na wyróżnienie, przechodząc ten sam tor co dorośli i borykając się z tymi samymi utrudnieniami co rodzice. Tylko że im było jeszcze ciężej.
Z inicjatywy kilku kolegów podjęto na forum bron.iweb.pl dyskusję na temat stworzenia oddzielnej klasyfikacji dla maluchów. Dzięki temu mogły już rywalizować bezpośrednio między sobą, a nie tylko z dorosłymi, będąc niejako skazane na porażkę.
Żeby to jednak miało sens, potrzeba było więcej dzieci. I zawodów traktowanych trochę lżej, by nie powiedzieć lekceważąco, niż zawody wliczane do Pucharu PFTA. Mało który tatuś miał ochotę ciągać dziecko ze sobą na drugi koniec Polski i zajmować się latoroślą, zamiast walczyć o laury najlepszego strzelca w klasyfikacji generalnej. Można też było się spodziewać, że na „poważnych” zawodach większa liczba dzieci wprowadzi niepotrzebne zamieszania, a co za tym idzie – złość niektórych uczestników.
Po zakończeniu Pucharu PFTA warszawski klub WKFT postanowił zorganizować zawody Incorsa Cup. Sponsorem nagród rzeczowych była, tak jak od lat, firma Incorsa. Przy okazji tych konkretnych zawodów postanowiono stworzyć oddzielna kategorie strzelców, a nawet dwie – dzieci w wieku 9–12 lat i dzieci powyżej 13. Założenia były takie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo, zdrowie i dobra zabawa. Dzieci młodsze mogły strzelać do wszystkich figurek z pozycji dowolnej, starszym wolno było podeprzeć karabin w pozycjach określonych jako wymuszone klęczące lub stojące niepodparte. I tyle. Teraz trzeba było już tylko zaprosić rodziców z dziećmi i rozpocząć rywalizację.
Incorsa Cup
– Marta, chcesz jechać ze mną i Marysią na zawody? Będziecie walczyły z innymi dziećmi o swój własny puchar? – Z takim pytaniem zadzwoniłem kiedyś do córki, która akurat spędzała z dziadkami końcówkę wakacji.
– Jasne że tak – odpowiedziała
– To spytaj jeszcze Maryśkę czy chce jechać.
Po pięciu minutach ekipa była gotowa, żeby zacząć przekręcać czas w zegarku, bo już nie mogły się doczekać zawodów, które miały odbyć się dopiero za miesiąc. Zamęczały mnie też pytaniem o możliwość przygotowania się , poćwiczenia. Niestety, nie udało się, nie było albo czasu, albo dość dobrej pogody. Za to udało się powiększyć grupę o jeszcze jednego kuzyna, 10-letniego Wojtka. Nie trzymał co prawda nigdy wcześniej wiatrówki w rękach, ale przecież w dzisiejszych czasach każdy chłopak marzy o karierze snajpera albo żołnierza sił specjalnych i strzelanie ma we krwi, więc nie przewidywaliśmy z jego ojcem najmniejszych problemów. Zresztą – pistoletów na wodę czy innych broniopodobnych zabawek ma w domu mnóstwo, więc uznałem, że przynajmniej nie będę musiał tłumaczyć, gdzie jest spust, a gdzie lufa.
Tego dnia wstaliśmy wcześnie jak na niedzielę, o 7.30 rano. Śniadanie, ubieranie i pakowanie sprzętu przebiegło sprawnie. Potem jeszcze trzeba było zebrać ekipę po drodze i dojechać do Fortu Radiowo na warszawskim Bemowie, gdzie dzień wcześniej z kolegami z WKFT ustawialiśmy tor.
Dzieci były bardzo podekscytowane i choć nie chciały się do tego przyznać – przejęte tym, że będą brały udział w zawodach.
Po zapisaniu każdego z nich i odebraniu kart startowych, poszliśmy na zero range, żeby postrzelać. Tym razem jednak nie chodziło o sprawdzenie, czy Steyr wciąż strzela i czy trafia w ten sam punkt co ostatnim razem. Teraz chodziło o to, żeby Wojtek nauczył się go obsługiwać, a Marta i Marysia przypomniały sobie, jak to się robiło. Strzelały na zmianę ponad 40 minut. Jak się jednak wkrótce miało okazać, ten czas spędzony z wiatrówką na zerze miał zaprocentować.
Losowanie grup nas nie interesowało. Nasza grupa, 4 osoby strzelające z tej samej wiatrówki była zamknięta w momencie zapisów. Pozostało jedynie poprosić o możliwość startu gdzieś w połowie toru, żeby można było przechodząc między czterdziestym a pierwszym stanowiskiem naładować kartusz w karabinku, bo powietrza dla wszystkich przy jednym ładowaniu raczej by nie wystarczyło. Mając dobre chody u gospodarzy imprezy, ba – należąc do nich, poszliśmy sobie na stanowisko numer 20. Tam Wojtek i jego tata jako osoba towarzysząca po raz pierwszy w życiu zobaczyli figurkę FT. W dodatku wcale nie taką łatwą, bo akurat na tym stanowisku była wymuszona pozycja klęcząca, a kill zone na figurce to było ledwie 30 mm. Dzieci chciały strzelać teraz, zaraz, już w tej chwili, dopiero musiałem użyć całego swojego autorytetu i wdzięku osobistego, by przekonać je, że trzeba poczekać na gwizdek. Wytłumaczyłem kto i kiedy może wejść na tor, zabroniłem oddalać się od wytyczonych ścieżek, machać lufą. Sam już później na stanowisku podawałem dzieciom wiatrówkę gdy zajęły pozycję, ładowałem śrut, a port ładowania domykałem dopiero wówczas, gdy było gotowe oddać strzał. Dzieciaki świetnie sobie przyswoiły te podstawowe zasady bezpieczeństwa i przestrzegały ich bardzo sumiennie, rozwiewając moje wcześniejsze wątpliwości w tej kwestii.
– Na ile to strzelać? – to pytanie pojawiało się najczęściej. Dzieci nie miały wprawy, zresztą nie ma się co dziwić, jeszcze kilka lat temu z trudem odróżniały metr od kilometra, a czy to było 10 m czy 100, brzmiało równie abstrakcyjnie. Z początku im mówiłem, że według mnie to jest tyle, a tyle metrów i powinny wziąć taką czy inną poprawkę w celowniku. Stosując się do tych wskazówek z reguły kładły cele, a pudła zdarzały się stosunkowo rzadko. Później, gdzieś od połowy toru na pytanie o odległość odpowiadałem pytaniem: – a jak myślisz? Co ciekawe, mimo zupełnego braku doświadczenia, oceniały odległość nader trafnie, mijając się z moją oceną o najwyżej kilka metrów. Byłem z nich naprawdę dumny, ze wszystkich.
Zdarzały się kłopoty. Cel widoczny nawet z pozycji leżącej przez wysokiego strzelca dziecko widziało co najwyżej klęcząc. Czasem jedynie stojąc – warto było wówczas podtrzymać karabin, bo maluch nie mógł utrzymać wiatrówki ważącej ponad 4 kg i skutecznie mierzyć. Nawet Marysia, starsza i silniejsza od pozostałych miała z tym kłopot. Ale próbowały. Walczyły ze sobą i między sobą. Śmiać mi się chciało, bo już od pierwszego stanowiska co chwila patrzyły w kartę i liczyły wyniki. Ech, szkoda że krajowe komisje wyborcze nie mają takiego zwyczaju, poznawalibyśmy wyniki wyborów parlamentarnych czy prezydenckich najpóźniej 5 minut po zamknięciu lokali wyborczych.
Zawody rozgrywane na terenie starej wojskowej bazy były na tyle rozległe, że skończyliśmy strzelać dopiero około godziny 16. Oddaliśmy w biurze zawodów karty startowe i rozpoczęło się oczekiwanie. Dzieci stały nad sędziami liczącymi wyniki i kalkulowały swoje szanse.
– Szymon był lepszy, miał 91 punktów, ja chyba jestem trzecia – z taką informacją przybiegła w pewnym momencie Marta, z wypiekami na twarzy, do stołu, przy którym siedziałem ze znajomymi.
– Oj, żeby już żadnych więcej dzieci nie było, będzie cudownie! – dodała i pobiegła śledzić dalszy rozwój sytuacji.
Więcej dzieci na torze już nie było, wróciły wszystkie...
W oczekiwaniu na ogłoszenie wyników „sierotka” Ania, koleżanka z WKFT wraz z kolegą Jackiem umilali nam czas, wylosowując wśród zawodników różne fanty ufundowane przez firmę Incorsa. A dużo tego było: wiatrówka Norica Titan i jakieś lunety, kulochwyty, i kilkadziesiąt paczek śrutu czy innych drobiazgów na łączną sumę około 5000 zł. Także dzieciom coś się dostało. Wszyscy bawili się wspaniale, ale widziałem, że dzieciaki zżera napięcie. Kiedy w końcu wydawało się, że wybuchną z niecierpliwości, kolega Paweł z WKFT rozpoczął wyczytywanie wyników. Marysia – pierwsze miejsce wśród dzieci starszych. Marta? Trzecia wśród młodszych. Wojtek czwarty. Cieszyłem się razem z nimi.
Warszawski Klub Field Target stanął na wysokości zadania i żadne z dzieci nie wyjechało bez okolicznościowego medalu. Oczywiście za pierwsze trzy miejsca medale były specjalne, ze stosownym napisem. Wszyscy młodzi strzelcy pękali z dumy i radości.
Na co mi to było?
Wyjazd na zawody to zawsze u mnie w domu dzień oczekiwany. Okazja do tego, żeby się wyrwać na świeże powietrze, postrzelać i wrócić do domu, by dalej pełnić obowiązki ojca czy męża.
– Tato, kiedy są następne zawody? – zapytała Marta, gdy tylko wsiedliśmy do auta, by wrócić do domu. Teraz to się zacznie. Żegnaj o złota wolności...
– Dopiero na wiosnę – odpowiedziałem, jeszcze się łudząc, że do tego czasu entuzjazm trochę osłabnie. Nic na to nie wskazuje. Raczej muszę zacząć się rozglądać za drugim karabinkiem, lżejszym od Steyra. Kiedy wieczorem usłyszałem, że rozumie, czemu lubię jeździć na zawody, że to strasznie fajna zabawa, że już się nie może doczekać następnych zrozumiałem, że wydatki będą nieuniknione. Może to i dobrze? Nigdy nie lubiłem się bawić lalkami, przebierać misie czy biegać pod zraszaczem do trawy, choć przecież tak gorąco. Wolałem strzelać z wiatrówki. To cudownie, że można tę pasję zaszczepić także własnemu dziecku. A koszty? Kto by w takiej sytuacji oszczędzał? Przynajmniej będą dwa karabinki w domu i nikt nie będzie marudził, po co tego tyle.
I nie będzie narzekał, że znów gdzieś jadę. – Jak to, przecież radość i szczęście dziecka są najważniejsze! Ja nie chcę, ja się poświęcę i pojadę, to Marta jedzie, ja tylko tak, dla towarzystwa. Cóż, nie ma to jak dobre wytłumaczenie...
I nie będzie narzekał, że znów gdzieś jadę. – Jak to, przecież radość i szczęście dziecka są najważniejsze! Ja nie chcę, ja się poświęcę i pojadę, to Marta jedzie, ja tylko tak, dla towarzystwa. Cóż, nie ma to jak dobre wytłumaczenie...
Jakie karabin powinien spełniać kryteria? Przede wszystkim musi być lekki. To podstawa. Z lekką lunetą. Odpadają wszelkie steyry, walthery. Na placu boju pozostają lekkie i w miarę krótkie (czyli nieciążące na lufę, a więc łatwiejsze do opanowania przez dziecko) FX Typhoon, FX T 12, AirArms S 400 Carbine czy Brocock Contour. Dobre są także te karabinki, które ważą mniej niż 3 kg. Do tego luneta, najlepiej coś lekkiego i krótkiego, lekki montaż i można strzelać. Patrząc na to, jak dzieci, które wzięły udział
w zawodach Incorsa Cup, zachowywały się w trakcie rywalizacji i bezpośrednio po niej, to sądzę, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy wyraźnie wzrośnie popyt na lekkie i krótkie wiatrówki „dziecięce”, a na wiosnę wyjdą na pola szeregi nowych, młodocianych zawodników. Zatem do zobaczenia na wiosnę!
w zawodach Incorsa Cup, zachowywały się w trakcie rywalizacji i bezpośrednio po niej, to sądzę, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy wyraźnie wzrośnie popyt na lekkie i krótkie wiatrówki „dziecięce”, a na wiosnę wyjdą na pola szeregi nowych, młodocianych zawodników. Zatem do zobaczenia na wiosnę!
Przegląd Strzelecki "Arsenał", listopad 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz