piątek, 28 października 2011

Wiatr ze wschodu

















Rosyjska myśl techniczna zwykle kojarzy się z kopiowaniem sprawdzonych wzorców, wystarczy wymienić chociażby samochody Pobieda i samoloty Tu-154. W przypadku broni najsławniejszy karabin AK 47 przynajmniej z zewnątrz jako żywo przypomina niemiecki Sturmgewehr z czasów II wojny światowej. Czasem jednak myśl braci ze Wschodu idzie w innym kierunku niż ogólnoświatowe trendy. Tak było z radzieckimi czołgami, dziś podobnie jest z rosyjskim śrutem do wiatrówek.

Kiedy spotkałem się z propozycją testu śrutów Kwintor, wpadłem w przerażenie. Oczami wyobraźni widziałem coś na kształt śrutu Apollo, gdzie żaden pocisk nie jest podobny do drugiego, a powtarzalność produkcji nie jest znana nawet jako hasło marketingowców zatrudnionych przez producenta do głoszenia chwały produktu. Myślałem też, że będzie to śrut, który albo zapcha mi lufę, albo zniszczy gwint, albo będą to takie wynalazki, jak śrut wybuchający, gdzie odrobina piorunianu rtęci na główce tworzy niezapomniane widowisko z cyklu „światło i dźwięk” podczas zabawy. Zabawy, bowiem nie będzie co liczyć na celne strzelanie z czegoś, co tylko z nazwy jest śrutem.

Pomyliłem się. Trochę, ale jednak się pomyliłem. Ocenę ogólną produktów Kwintor pozostawię na koniec, jednak już na wstępie trzeba jasno powiedzieć – nic się nie zakleszczyło w lufie, gwint pozostał nieuszkodzony, zabawa była przednia. A co do celności, to wobec niskich oczekiwań, byłem raczej pozytywnie zaskoczony. Choć również na wstępie trzeba powiedzieć, że szkoda Kwintora na tarcze, podobnie jak szkoda pocisków ze zubożonym uranem na strzelanie do wiewiórek.

Wszystkie Kwintory pakowane są w praktyczne plastikowe płaskie pudełka. Szkoda, że nie są zakręcane, jednak i tak są o niebo lepsze niż standardowa puszka, choćby z tej przyczyny, że łatwo je zamknąć i nie otworzą się same w kieszeni.

Drotik
Zacznę od największego cudaka w tym teście. Pamiętają Państwo czasy głębokiej komuny, gdy w wesołych miasteczkach można było ustrzelić na strzelnicy wiatrówkowej pluszowego misia albo czerwony balonik? Co prawda rzadko się tam bawiłem i nigdy nie ustrzeliłem dość punktów na misia, ku ogromnemu żalowi mojej ówczesnej kilkunastoletniej narzeczonej, jednak jakiś ślad w pamięci po takich strzelnicach pozostał. Chodzą nawet słuchy, że te obwoźne strzelnice funkcjonują po dziś dzień i wciąż są misie.

Pocisk wsadzany wówczas do lufy przypominał lotkę od dmuchawy Indian Amazonki – z przodu grot, z tyłu piórka. Leciało to bez ładu i składu mniej więcej w kierunku celu. Takie pociski wciąż można kupić, bodajże nazywają się strzałki. 

Drotik jest zdecydowanie formą rozwojową tamtych konstrukcji. Odporny na warunki atmosferyczne, bowiem nie ma z tyłu piórek. Całość przypomina bardziej bełt kuszy – w plastikowym długim trzpieniu osadzono miedziany grot. Pocisk jest równie morderczy, co bełt wystrzelony z kuszy. Lufę opuszczał z prędkością około 270 m/s, a siłę przebicia ma tak ogromną, że gdy z kilkunastu metrów strzeliłem w dębową deskę, wbił się tak głęboko, że widać było tylko ostatnie dwa milimetry plastikowego stabilizatora. Biorąc pod uwagę, że całość ma około 3 cm długości, to wynik jest więcej niż zadowalający.

Celność? Bez przesady – ten pocisk został zaprojektowany z myślą o głębokiej penetracji celu, celność ma w tym momencie mniejsze znaczenie. To, że pocisk przechodzi na wylot przez trzy jabłka i kartofel całkowicie przyćmiewa fakt, że w tarczę na 30 m trafić łatwo, ale raczej w ósemkę lub dziewiątkę, dychę pozostawia dla innych produktów. 

Tornado
Mój ulubieniec. Śrut niepodobny do niczego. Wydawałoby się, że zrobienie czegoś innego niż produkty konkurencji jest w tej dziedzinie niemożliwe, a jednak. Ołowiana kulka, średnicy około 2 mm została zatopiona w plastikowej osnowie. Niby nic nowego, można powiedzieć, przecież już od lat na rynku są śruty typu High Power z takim właśnie rozwiązaniem. A czy na brzegu plastikowej główki zrobiono na nim nacięcia w formie blanek na murach obronnych? Kiedy stoi się obok linii strzelania, słychać jak śrut gwiżdże podczas lotu niczym nurkujący Stukas. Śmiesznie też wygląda ślad po pocisku na tarczy, bowiem dziura jest dość regularna, ale wokół niej widać odciśnięty kształt przypominający koło zębate. 

Śrut jest lekko podkalibrowy. O ile wsadzany do lufy wiatrówki sprężynowej nie stanowi problemu, o tyle z magazynka HW 100 wylatywał i potrafił się zaklinować. Szkoda, bowiem celność nie była najgorsza i ze sprężynowej HW 100 wystrzelałem 90 punktów na 100 na dystansie 40 m. Wcześniej jednak trzeba było na nowo wyzerować lunetę, bo śrut, choć dużo lżejszy od JSB (a na tym śrucie zerowałem przyrządy celownicze), spadał dużo niżej. Cóż, z pewnością pogorszenie balistyki to cena, jaką należy zapłacić za niepowtarzalne zjawisko, jakie robią gwiżdżące pociski. 

Penetracja jest na średnim poziomie. O ile przez deskę dębową pocisk nie ma dość energii, żeby się przebić na 20 m, o tyle z jabłek robi jabłecznik, a z kartofli purée ziemniaczane. 

Tornado Magnum
Zawodnik wagi piórkowej z piorunującym uderzeniem Marka Tysona. Występuje w dwóch wariantach – dłuższej i krótszej. Zasadniczo jest to wersja rozwojowa wspomnianych wcześniej śrutów typu High Power. W plastikowej osnowie zatopiony jest grot. W odróżnieniu jednak od śrutów HP tutaj grot nie jest ani stalowy, ani miedziany, tylko ołowiany. Pociski są ciężkie, wariant krótszy waży 0,58g, dłuższy aż 0,78g. Aż strach pomyśleć, ile by to ważyło, gdyby nie plastikowa osnowa. 

Wada? Cóż, znajdzie się kilka. Największą jest to, że długi za żadne skarby nie mieścił się do magazynków w HW 100, AirArms S 410 i tych standardowych 16-strzałowych FX. Krótszy mieścił się co prawda, ale przesuwał bardzo ciężko i w każdej chwili groził jakimś zacięciem. 

Trudno też mówić o powtarzalności produkcji, bowiem widać gołym okiem wyraźne nadlewki z formy, zarówno na plastiku, jak i na ołowianej części pocisku. Śrut jest jednak na tyle ciężki, że strzelaniem nim z limitowej wiatrówki na większe odległości nie ma większego sensu z powodu dość dużego opadu. Na 30 m okazał się nad podziw celny, niszcząc tarczę w okolicach dziesiątki, a także deskę do której była przyczepiona. Owszem, ołowiana główka nie jest tak twarda jak miedziana w Drotiku, a pocisk nie wbija się na 3 cm w dębową dechę. Wbija się na jakieś 2 cm co i tak wystarczy, żeby podczas strzelania na działce do celów różnych narazić się żonie za przestrzelenie ulubionej donicy na kwiatki. Jak sama nazwa wskazuje, mamy tu do czynienia z tornadem w wersji magnum, więc lepiej uważać, w co się celuje, bo skutki mogą być przykre.

Alfa
Mieli Państwo kiedyś w rękach śrut marki Kovohhute? Jeśli tak, to w tym miejscu proszę przejść do dalszej części tekstu, gdzie opisuję śrut Beta. 

Jeśli nie, to tytułem wstępu: śrut Kovohute to wyrób czeskiej firmy, która robi śrut od lat. Słynie z tego, że jest dobry i tani, a że coś takiego w przyrodzie poza tanim winem nie występuje, przyjmijmy zatem, że to śrut tani. Wsadzić do lufy się da? Da. Wystrzelić bez ryzyka zacięcia? A i owszem. Trafi, gdzie miał trafić? Z dokładnością centymetra na 40 m pewnie tak, na więcej bym nie liczył. Warto też razem ze śrutem kupić mydło i zapewnić sobie dostęp do bieżącej wody, bowiem śrut brudzi palce. Zapewne również lufę. 

Tyle o Kovohute. A Alfa? Brudzi palce, da się trafić w cel wielkości nakrętki od plastikowej butelki z odległości 40 m. Do tarczy nie ma co strzelać, bo śrut z płaską główką i ryflowanym kielichem na taką odległość celnie nie ma szans polecieć. Do 15 m i owszem, choć z pewnością na olimpiadzie tego śrutu nie zobaczmy. 

W deskę się źle wbija, bo jest wykonany z raczej miękkiego stopu, jednak płaska główka robi piękną sieczkę z owoców i innych celów delikatniejszych niż drewno. Doskonały do drylowania wiśni – trzeba położyć owoce na desce kilkanaście metrów od stanowiska strzeleckiego, następnie strzałami kolejno wystrzeliwać z nich pestki. Tylko nie polecam konsumpcji wiśni po strzelaniu, bo istnieje zagrożenie zachorowania na ołowicę. 

Śrut Alfa to produkt z niskiej półki, poprawny i bez wodotrysków. Gdyby nie brudził palców, pewnie dałbym mu wyższą notę, jednak myśląc o czyszczeniu lufy po strzelaniu, nie wypada mi powiedzieć więcej niż dwa słowa: może być.

Beta
Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B, a po Alfie następuje Beta. Śrut obdarzony wszystkimi wadami i zaletami poprzednika. Z tą różnicą, że jako śrut ciężki będzie też odpowiedni do drylowania mirabelek i małych śliwek węgierek. Od Alfy różni się masą i kształtem główki, wokół której ma dwa pierścienie, a nie jeden. Kielich jest ryflowany, główka płaska, celność na podobnym poziomie, przebijalność deski troszkę lepsza. Masakruje jabłka i ziemniaki w stopniu dużym, niestety podobnie jak lżejszy brat pozostawia osad na palcach.

Kwintor
Przyznam się, że bardzo długo myślałem nad tytułem tego artykułu. Myśli krążyły wokół postaci Kwinto z filmu Vabank, budziły się także skojarzenia z powiedzeniem „nos na kwintę”. Niestety, nic nie wymyśliłem i tytuł jest nudny, a nazwa Kwintor pozostanie bez komentarza. Nawet nie będę sprawdzał, co to oznacza po rosyjsku. 

W każdym razie śrutów o tej nazwie dostałem do ręki pięć. Nie śrucin oczywiście, tylko pięć rodzajów pocisków. Każdy inny i każdy na swój sposób ciekawy.

Pierwszy z nich jako żywo przypomina śrut JSB Exact Express. Ma zaokrągloną główkę, jest dość krótki. Jednak przewyższa masą Express, bo waży 0,53g, czyli niemal tyle, co zwykły JSB Exact. Niestety, nie może się z nim równać pod względem wykonania, wyraźnie widoczna linia spawu na kielichu ma swój wpływ na tor lotu pocisku, skutkując pogorszeniem celności na większe dystanse. Z drugiej strony kształt główki zdaje się wskazywać, że właśnie do strzelania na większe odległości ten śrut został stworzony. Sprawdza się na 30 m. Jeśli zależy nam na bardzo dobrym skupieniu powyżej tej odległości, to lepiej pomyśleć nad inną amunicją. Śrut ma bardzo delikatny szpic na końcu główki i o dziwo – nie brudzi rąk. 

W przeciwieństwie do drugiego rodzaju amunicji o wdzięcznej nazwie Kwintor. Ten także przypomina trochę z wyglądu JSB Exact Express. Masę ma identyczną, różnice można zauważyć w kształcie główki, która tu jest bardziej spłaszczona i właśnie w rodzaju stopu użytego do produkcji. Brudzi palce, zapewne także warto czasem po nim wyczyścić lufę. Celność pozostaje na podobnym, raczej średnim poziomie, dość miękki śrut w deskę się wbija, wiadro przestrzelił z 15 m, prawdziwy lwi pazur pokazuje podczas strzelania do celów nabytych w sklepach warzywno-owocowych. Sałatka z pomidorów to jego specjalność.

Trzeci i czwarty Kwintor to kolejne wariacje na temat kształtu główki. Trzeci jest płaski, a czwarty typu szpic. Jednym słowem trzeci bardziej się nadaje do strzelania do tarczy na małe odległości, choć z celnością różnie bywa, czwarty w zamyśle człowieka, który wymyślił szpic w śrucie, służy do przebijania. Czego? A co tylko dusza zapragnie. Może być wiadro, skoro wcześniej już podziurawiłem Tornadem, to co mi zależy. Może być gliniana donica. Jedynie z drewnianym krzesłem ogrodowym średnio sobie radził, zapewne za sprawą miękkiego stopu. 

Co ciekawe, te śruty też są wykonane z dwóch różnych stopów, z których jeden brudzi palce, a drugi nie. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem tak, że choć nazwę mają taką samą, to powstają w dwóch różnych zakładach? Czytając o radzieckiej produkcji zbrojeniowej pod płaszczykiem fabryki ołówków, takie podejrzenie zaczyna mieć sens, oczywiście pod warunkiem, że Federacja Rosyjska przejęła tę tradycję po Związku Radzieckim.

Piąty rodzaj śrutu, także pod nazwą Kwintor, ochrzciłbym moim ulubieńcem, gdybym wcześniej nie zrobił tego z Tornado. Cudak to mało powiedziane. Pamiętają Państwo test śrutu Norica Killer? Pociski typu dum-dum w wiatrówce? Proszę bardzo, killer ma godnego przeciwnika w tej kategorii. Piąty Kwintor jest śrutem typu szpic z gładkim kielichem, dość poprawnie odlanym, choć widać linię spawu. Na główce są cztery wycięcia, na tyle szerokie, że patrząc na niego od przodu, całość przypomina krzyż równoramienny. Nie radzę nikomu, żeby znalazł się kiedykolwiek na jego drodze. Z tego, co udało mi się zaobserwować, pocisk wbija się najpierw na jakiś centymetr w deskę, po czym zaczyna ekspandować. Prawdopodobnie to samo dzieje się w owocach i warzywach, choć trudno mi to potwierdzić, bowiem „rana wylotowa” to wielka wyrwa, po której nie sposób coś jednoznacznie określić. W każdym razie masakruje cel. Na próbę też strzeliłem w kawałek karkówki. Piękna dziura na wylot. To samo po trafieniu w żeberka. Pocisk stworzony do niszczenia, ale nie do strzelania tarczowego. Na 30 m potrafi chybić nawet o 1 cm. 

Podobnie jak reszta Kwintorów, także i tu masa pocisku wynosi około 0,53 g. Zależne jest to jednak o tego, ile pozostało nadlewek na spawach dwóch połówek pocisku. Kwintor Piąty niestety brudzi palce...

BB
Aż żal, że kulki nie zostały jakoś nazwane. BB brzmi tak zwyczajnie, jak Crosman BB czy Kovohute BB. Czyż nie lepiej brzmiałoby Szarik? Już trudno, niech będzie BB. Ciekawostką tej amunicji jest to, że wykonano ją w kalibrze 4,5 mm, kiedy zwykle miedziane lub stalowe kulki mają kaliber 4,46. Choć dokładnie 4,5 mm to chyba nie jest. Podobnie jak zdecydowana większość Kwintorów, są lekko podkalibrowe, to jednak są wyraźnie większe od standardowych kulek. Cóż można o nich powiedzieć? Są miedziane, okrągłe, dość dobrze latają, choć kulka nigdy nie będzie tak celna jak śrut diabolo. Po uderzeniu w cel nie zniekształcają się, a jeśli, to w minimalnym stopniu i tylko wtedy, gdy cel był pancerny. Oczywiście nie brudzą rąk, choć pozostawione na dworze na całą noc, pokryły się dziwnym nalotem. 

Podsumowanie
Test dobiegł końca, ale nosa na kwintę nikt nie spuścił. Ani ja, osoba testująca, ani kilka osób, które miały przy okazji do czynienia z tym śrutem. Ale i producent nie musi się kajać. Owszem, są śruty lepsze, na rynku nierzadko w tej samej lub niewiele wyższej cenie. Pamiętać przy tym należy, że towary z Rosji objęte są cłem, więc jeśli ktoś zza wschodniej granicy czyta ten tekst, to niech nie zwraca uwagi na zdania poświęcone kosztom tej amunicji w Polsce. 

Kwintory to niższa lub średnia półka przy średniej lub trochę wyższej cenie. Płacimy za coś, co czasem nie ma odpowiednika wśród popularnych śrutów niemieckich, hiszpańskich czy czeskich. Wynalazki w stylu Tornado, Drotik czy Kwintor dum-dum są na tyle ciekawe, że warto się z nimi choćby zapoznać. Owszem, nie nadają się do tarczowego strzelania, na zawody FT/HFT pewnie też nie trafią. Polowanie z wiatrówką w Polsce jest zabronione. Jednak w kategorii „rekreacyjne niszczenie wszystkiego, na co nam przyjdzie ochota” nie mają zbyt dużej konkurencji. Jest kilka produktów typu High Power, jest Norica Killer, kilka rodzajów amunicji typu Hollow Point czy szpic. I są Kwintory, które wiele rzeczy mogą zniszczyć, podziurawić czy posiekać na kawałki. Czasem radość z powodu zdewastowania czegoś są bezcenne...


Przegląd Strzelecki "Arsenał", styczeń 2010

środa, 26 października 2011

Hawke z kółkiem
















Testowanie lunet jest bardzo przyjemne, pod warunkiem, że lunety są dobrze wykonane i spełniają swoje zadanie. 

W przeciwnym wypadku człowiek traci nerwy a może i wzrok, a zamiast cieszyć się z nowej zabawki klnie jak szewc. Podczas strzelania z wiatrówki, na której była przymocowana luneta Hawke Sidewinder 8-32x 56 MD zakląłem tylko raz, kiedy okazało się, że luneta z osłoną przeciwsłoneczną jest niemal dłuższa od wiatrówki. 

Przy okazji testów redakcyjnych wiatrówki HW 100 SK chciałem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i niby pod pretekstem testowania lunety postrzelać z tej skądinąd bardzo fajnej wiatrówki. Nic z tego. Zostałem wyśmiany, szybko okazało się dlaczego. Po przyłożeniu lunety do karabinka i dokręceniu sunshadera (z innej optyki) luneta sięgała aż do nasady tłumika. Wyglądało to komicznie, żeby nie powiedzieć – tragicznie. Na szczęście dostałem do niej inny karabin i już wspólnie z zestawem Hatsan AT 44 i lunetą Hawke na nim pojechaliśmy na kilkudniowy wypad poza Warszawę. 

Wcześniej jednak miałem okazję podziwiać opakowanie, w jakim luneta jest sprzedawana. Przyzwyczaiłem się do tego, że zwykle jest to kartonowe pudło, w którym lepiej lub gorzej zabezpieczone przed obijaniem się o siebie leżą poszczególne elementy. Tu było inaczej – luneta spoczywała w wielkim pudle, gdzie każda część miała swoją specjalną przegródkę. Niczego więcej nie trzeba do szczęścia. Oprócz montażu. Trzeba się zaopatrzyć w dobry montaż na lunetę o średnicy tubusu 30 mm. Koniecznie dobry, luneta jest bowiem dość ciężka (niemal 800 g), więc warto ją przymocować więcej niż poprawnie i stabilnie. Ja użyłem montażu BKL 301. 

Luneta jest ciężka, więc lepiej mocować ją do ciężkiej wiatrówki. Ja z braku pancernego Walthera Dominator czy innej matchowej armaty przykręciłem ją do Hatsana, ale nie był to szczególnie dobry pomysł. Karabin miał wyraźną tendencję do przechylania się na boki podczas celowania, tak bardzo, że do strzelania musiałem użyć dodatkowo wkręconej w boczna ściankę montażu poziomicy. 

Luneta sprzedawana jest w zestawie z zakrywkami na okular i obiektyw a także bocznym kołem. Zwłaszcza ten drugi dodatek wydaje się wskazywać, do kogo adresowana jest ta optyka. Jednak strzelcy FT mogą jej nie docenić. 

Po pierwsze luneta ma powiększenia z zakresu 8-32. Z jednej strony to dużo, jednak na torze FT powiększenie jest mniej ważne, a liczy się przede wszystkim możliwość mierzenia lunetą odległości do celu. W przypadku Hawke jest to dość trudne, bowiem w porównaniu do takich rynkowych asów jak BigNikko – Hawke ma stosunkowo dużą głębię ostrości. Dość powiedzieć, że na maksymalnym powiększeniu x32 obraz celu stojącego dokładnie pięćdziesiąt metrów od strzelca jest ostry i dobrze widoczny przy wskazaniach odległości od mniej więcej 45 metrów do 55. Być może sytuację poprawiłaby zmiana bocznego koła na jakieś większe, z możliwością dokładniejszego opisania dystansów, jednak wydaje mi się, że głębia ostrości nie jest odpowiednia dla zastosowań FT.

Do HFT z kolei wydaje mi się za ciężka, niewspółmiernie duża w stosunku do potrzeb. Większość zawodników używa do strzelania konkurencji HFT powiększenia x8, maksymalnie x12. W przypadku Hawke ośmiokrotne przybliżenie to zaledwie początek skali. Choć trzeba powiedzieć, że na tym powiększeniu głębia ostrości jest bardzo dobra i można ustawić lunetę tak, żeby bez kręcenia ostrością widzieć wyraźnie cele na niemal całym dystansie HFT (8-41 metrów). Gdyby tylko nie ta masa optyki...

Nie zalecam jej do uprawiania strzelectwa FT czy HFT. Za to do rekreacyjnego strzelania bez określonych regulaminem zasad nada się wyśmienicie. Luneta ma bardzo dobry obraz, nawet zdziwiło mnie to, bowiem zawsze uważałem, że Hawke to lunety leżące raczej gdzieś na dolnych półkach. Ten model spokojnie można położyć na średniej. A jak będzie miejsce to nawet pokusiłbym się o tę wyższą, zwłaszcza w pudełku będzie tam ładnie wyglądać. 

Obraz jest jasny, o zadziwiająco dobrej rozdzielczości, czysty. Lekką mgłą zasnuwa się dopiero przy maksymalnym powiększeniu, jednak nie jest to bardzo kłopotliwe. Mimo dość dużej średnicy obiektywu obraz jest niemal pozbawiony deformacji na brzegach, dopiero przy samej krawędzi obrazu pojawiają się delikatne aberracje i dystorsja. W środkowym polu widać wszystko pięknie i dokładnie. 

Siatka celownicza to klasyczny MilDot, bez żadnych udziwnień. Dość cienki, nie przeszkadza w namierzaniu nawet odległych małych przedmiotów. 

Chciałoby się jeszcze wyszukać jakąś wisienkę do tortu, zamiast tego będzie jednak jedna uwaga krytyczna. Luneta na dystansach do 15 metrów ma bardzo duży błąd paralaksy. Można się pomylić i spudłować nawet o 2 centymetry na dystansie 10 metrów, i około jednego centymetra na dystansie 15 metrów. Potem niemal jak ręką odjął, mimo prób pudłowania z powodu błędu paralaksy nie udało mi się to i śrut padał dokładnie tam, gdzie był wycelowany karabin. Biorąc pod uwagę zakres powiększeń, raczej mało prawdopodobne jest, żeby ktoś kupował tę lunetę do strzelania na 10 metrów, dlatego tę przypadłość można zignorować, choć dla zasady trzeba o niej wspomnieć. 

Luneta będzie dobrym wyborem dla wszystkich tych, którzy potrzebują dobrej do rekreacyjnego strzelania na większe odległości. Nie ma najmniejszego problemu z namierzeniem kulki od ASG (6 mm średnicy) leżącej 50 metrów od stanowiska strzeleckiego. Krzyż jej nie przesłania, widać cel bardzo wyraźnie. 

Luneta nie jest tania. Nawet w promocji kosztuje ponad dwa tysiące złotych. Jednocześnie dostajemy jednak w zestawie zakrywki, którym co prawda do Buttler Creek daleko, ale spełniają swoje zadanie i dość duże boczne koło. Można założyć, że wartość dodatków to minimum 100-150 złotych. W tej cenie lunet o podobnych parametrach i jakości nie ma wiele. Jeśli więc komuś akurat zalega taka kwota w portfelu, to powinien rozważyć zakup lunety Hawke Sidewinder 8-32x 56. Może się ona okazać całkiem udaną alternatywą dla lunet Bushnell z serii Elite 4200 czy Elite 6500. 


Przegląd Strzelecki "Arsenał", grudzień 2009

wtorek, 25 października 2011

Umarex SA177






















Tekturowe kolorowe pudełko. W środku zabawka, ale nie dla małych dzieci, raczej dla większych chłopców, takich jak ja. Pistolet! W dodatku strzelający stalowymi kulkami! Coś wspaniałego. A może nie?
Niemiecka firma Umarex przyzwyczaiła nas już do tego, że w ciągu roku pojawia się kilka premier. W tym roku było szczególnie ciekawie, gdyż pojawiło się kilka pistoletów, a nawet pistolet maszynowy. Jedna z tych zabawek właśnie leży przede mną i czeka na opisanie.
Trudno pisać kolejny tekst o kolejnym pistolecie, który niewiele się różni od tych opisywanych wcześniej. Z obowiązku redakcyjnego zrobię to, ale zanim napiszę o pracy spustu, na wstępie mam kilka uwag ogólnych.
Wydaje mi się, że gdzieś kiedyś popełniono błąd. Czy było nim przeniesienie produkcji na Tajwan? A może zatrudnienie operatywnego księgowego, który czarno na białym pokazał zarządowi spółki kilka kolumn cyfr i przekonał do ograniczenia kosztów produkcji? Tego nie wiem. Pamiętam jednak i z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy pistolety Umarexa były przemyślanymi konstrukcjami, wykonanymi z dbałością o szczegóły. W dodatku każdy pistolet był sprzedawany w plastikowym kuferku. Miało to szczególny urok i nawet wyższa cena nie mogła zmącić radości towarzyszącej zakupowi tej czy inne repliki. Dziś króluje masówka, każda nowa pozycja na rynku zdaje się krzyczeć „jestem najtańsza, mnie kup, mnie!”. Obawiam się, że nie tędy droga. Choć może właśnie tak? Może dziś nie liczy się jakość, tylko ilość, może nad posiadanie jednej repliki, która nie tylko celnie strzela, to jeszcze wspaniale wygląda, ważniejsze jest posiadanie całego arsenału, każda inna a wszystkie... takie same? Jeszcze rozumiem, że zrezygnowano z plastikowych kuferków na rzecz tekturowych opakowań. To i tańsze i zajmuje mniej powierzchni magazynowej. Jednak dlaczego teraz wszystkie pistolety zdają się być klonem? Tego już nie rozumiem. Zamiast marudzić, to lepiej wrócę do opisu konkretnej jednostki. Do redakcji trafił pistolet SA 177.

Pierwszy kontakt
Jak już wspomniałem na początku, pistolet sprzedawany jest w tekturowym pudełku. Ładnym, kolorowym i nawet porządnie wykonanym, jednak na dłuższe użytkowanie nie ma co liczyć. Dzięki wydrukowanym informacjom możemy zobaczyć nie tylko jak pistolet wygląda, ale poznajemy też jego najogólniejsze dane, takie jak sposób zasilania czy liczba kulek w magazynku. Także tę chyba najważniejszą – energię początkową pocisku.
W środku oprócz repliki znajduje się instrukcja – tu muszę koniecznie pochwalić producenta i dystrybutora. Otóż instrukcja sprawia wrażenie, jakby już na zlecenie Umarex GmbH została wydrukowana nie tylko po hiszpańsku, niemiecku, rosyjsku czy angielsku, ale jest także z przeznaczeniem dla polskich klientów, a samo tłumaczenie jest bardzo dobre. Znak czasów i przynależności do Unii Europejskiej? Czy naciski polskiego dystrybutora, który wymusił na producencie drukowanie instrukcji po polsku? Nie wiem. Ważne, że wygląda to estetycznie i jest zgodne z wymogami polskiego rynku.
Sam pistolet wygląda jak Glock 17, dla ułatwienia więc przyjmijmy, że jest jego repliką. Szkielet wykonano z polimeru. Mimo wyraźnie widocznych nadlewek na styku połówek formy trzeba podkreślić, że to wyrób zrobiony bardzo porządnie, z dobrych materiałów. Choć tworzywo samo w sobie jest dość śliskie, to jednak chwyt jest dobrze wyprofilowany, a znajdujące się na nim wyżłobienia powodują, że pistolet nie ślizga się w dłoni, nawet spoconej. Można wskazać kilka odstępstw w stosunku do oryginału, choćby umiejscowienie i kształt bezpiecznika, ale jak już wspomniałem – księgowy musiał odcisnąć swoje piętno i gdzie się tylko dało, konstrukcja została zoptymalizowana na potrzeby taniej masowej produkcji.
Próżno też na szkielecie szukać jakiś oznaczeń czy informacji o kraju pochodzenia. Jedynie na dole chwytu po obu stronach znajdują się napisy UMAREX, nie mające oczywiście żadnego związku z Glockiem, ale nie rażą. Co więcej, wyglądają całkiem ładnie.
Z przodu od spodu jest szyna Picatinny, do której można zamontować montaż z latarką lub celownikiem laserowym.
Zamek jest metalowy, wycięto w nim okno wyrzutnika. Zamek pracuje w systemie blow-back, czyli podczas strzału cofa się prawie jak w oryginale. Prawie, i nie oczekujmy tu szarpnięcia na miarę prawdziwego pistoletu kalibru 9 mm. Wiatrówka zasilana CO2 nie ma szans oddać realizmu, jednak samo strzelanie z niej jest przyjemne a pracujący zamek sprawia, że uśmiech radości strzelających jest większy.
Przyrządy optyczne to modne od paru lat Fiber Optic, czyli kawałki tworzywa świetnie przewodzącego światło. Podczas strzelania w pełnym słońcu bardziej to przeszkadza, niż pomaga.
W nocy zupełnie się nie sprawdza, za to w dni pochmurne czy w pomieszczeniach, gdzie jest półmrok, strzelanie z takimi lekko jarzącymi się kropkami będzie łatwiejsze. Szkoda tylko, że te przyrządy celownicze nie są w żadnym stopniu regulowane.
Także na zamku nie ma zbyt wielu napisów, tylko SA 177 po lewej stronie oraz numer seryjny i kaliber po prawej.
W chwycie mocuje się magazynek i nabój CO2 zasilający replikę. Po raz pierwszy zrobiono to tak, że mi się naprawdę spodobało. Otóż, magazynek zwalnia się przyciskiem z lewej strony szkieletu przy kabłąku. Wychodzi lekko. Sam magazynek to szeroka plastikowa stopka na dole i metalowe pudełko ze sprężyną w środku, do którego można wsadzić 19 kulek BB. Kiedy już się wyjmie magazynek, to od spodu widoczny jest przycisk zwalniający zatrzask mocujący tylną część okładziny chwytu. Po włożeniu naboju CO2 i zamknięciu pokrywy wszystko jest doskonale spasowane, nic się nie przemieszcza nawet po mocnym ściśnięciu chwytu dłonią, nic nie trzeszczy.
Całość waży 662 g. Z kulkami i nabojem CO2 jeszcze więcej, ale ciężar jest bardzo poprawnie rozłożony, trzyma się to pewnie i celuje całkiem łatwo.

Strzelanie
Po włożeniu naboju i załadowaniu magazynka kulkami przyszedł czas na strzelanie. Nadmienię, że nie obiecywałem sobie zbyt wiele, bowiem czego tu się spodziewać? Celne to być nie może, bo sam pocisk na to nie pozwoli. Energia nie będzie zbyt duża, gdyż CO2 nie jest szczególnie wydajne, a przecież część energii zużytkowuje się na ruch zamka.
A jednak strzela się bardzo przyjemnie. Spust pracuje może ciężko, ale jednocześnie w sposób przewidywalny. Nie wiem tylko dlaczego na środku jest dodatkowy języczek – na zdrowy rozum powinno być tak, że to forma bezpiecznika i strzał nie padnie, jeśli nie ściągniemy spustu, prawidłowo przyciskając palcem dodatkowy języczek. Tu jednak to nie działa i jeśli ktoś się uprze, to odda strzał, nie dotykając tej atrapy zabezpieczenia.
Zamek pracuje miękko, delikatnie. Jednak przez pierwszych 40 strzałów czuć go całkiem wyraźnie. Potem mięknie jeszcze bardziej i właściwie przestaje cokolwiek imitować. Koniecznie trzeba też dodać, że po 60. strzale warto zmienić nabój CO2, bowiem każdy kolejny strzał jest już wyraźnie słabszy.
O celności nie będę wspominał. To nie jest pistolet do strzelania tarczowego tylko entuzjastycznego dziurawienia puszek i strącania kapsli z drewnianej belki. W drugim przypadku jednak warto strzelać w okularach ochronnych, bowiem kulka BB czasem potrafi odbić się od belki, a wtedy o nieszczęście łatwo. Natomiast puszki dziurawi aż miło popatrzeć i posłuchać, nawet z odległości 20 metrów cienkie aluminium nie ma szans ze stalową kulką.
Przed niekontrolowanym strzałem można się ochronić, korzystając z bezpiecznika. To zwykły przełącznik, który wygląda niemal tak samo jak w innych tanich konstrukcjach, nawet innych producentów. Jedyną różnicą w stosunku do na przykład Crosmana C 11 jest to, że tu nie wystarczy przesunąć do przodu lub do tyłu, ale w trakcie przesuwania trzeba dodatkowo nacisnąć. Może i słusznie, choć nie jest to wygodne, jeśli chciałoby się to wykonać jednym palcem podczas strzelania. Brakuje mi też jakiegoś powiadomienia o możliwym niebezpieczeństwie. W przypadku Walthera CP 99 Compact z tyłu na zamku widnieje czerwona kropka pokazująca, że pistolet jest załadowany i gotów do oddania strzału. Tu tego nie ma, owszem, jest niby guziczek, ale to tylko atrapa.

Podsumowanie
Pistolet kosztuje około 549 zł. Jak na produkt Made in Tajwan nie jest to mało. Co otrzymujemy w zamian? Pistolet z systemem blow-back, przyzwoite wykonanie z porządnych materiałów. Strzela przeciętnie, w każdym razie celnością nie wyróżnia się wobec innych replik na kulki BB. Czy sam system blow-back wytłumaczy tę cenę? Patrząc na podobne konstrukcje, wydaje mi się, że chyba nie – Walther PPK/S to wydatek około 350 zł, a niczym nie ustępuje SA 117, jeśli chodzi o funkcjonalność czy walory użytkowe. Walther CP 99 Compact także jest tańszy, choć już tylko o 20 zł, jednak bardziej mi się podoba działający wskaźnik możliwości oddania strzału od imitacji takiego wskaźnika. Na cenę też z pewnością rzutuje, że to tegoroczna nowość, może z czasem znormalnieje i trochę spadnie.
W każdym razie pistolet tani nie jest. Z drugiej strony może nam umilić wolne chwile na działce, gdzie zawsze są jakieś puste puszki do przedziurawienia albo kilka szyszek na drzewie do ostrzelania i strącenia. W tej roli replika sprawdzi się doskonale.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", październik 2010

poniedziałek, 24 października 2011

HW 97TK














Onegdaj pisaliśmy na łamach Arsenału o wiatrówkach AirArms Prosport i TX 200, zestawionych z trzecią kultową wiatrówką, niemieckim Weihrauchem HW 97 K. Konkluzja była taka, że każda ma swoje wady i zalety, przy czym HW 97 K dostała cięgi za osadę. Dziś takie porównanie mogłoby wyglądać trochę inaczej.
Karabin zyskał oznaczenie HW 97 TK. W stosunku do oryginału sprzed kilku lat przybyła jedna literka w nazwie. To jednak oznacza dużo więcej niż tylko niewielką zmianę kształtu.
Karabin ma identyczny system. Ma także identyczną lufę, taką samą dźwignię ładowania, spust oraz system bezpieczeństwa. Z przyjemnością powtórzyłbym wszystkie słowa, które wówczas zostały napisane na temat tej wiatrówki, ale nie wypada cytować całego artykułu. Skupię się zatem na różnicach. Jest jedna, ale wiele znacząca.
Karabin ma nową osadę. To wszystko? Tak. I całe szczęście. Na dobrą sprawę jakby jeszcze wsadzić inny spust z większą możliwością regulacji, to zbliżylibyśmy się do archetypu wiatrówki idealnej.
Osada jest typu thumbhole, choć Niemcy zupełnie inaczej rozumieją ten termin. O ile Anglicy wycinają w drewnie dziurę, w której rzeczywiście nie zmieści się nic poza kciukiem, o tyle Niemcy wycinają taką dziurę, że mieści się cała dłoń. Dzięki temu mamy wygodny chwyt. Osada nie straciła też nic ze swej użyteczności. Nadal mamy wysoką bakę, idealnie wyciągniętą w górę, dzięki czemu strzelanie z lunetą jest bardzo wygodne. Chwyt jest dobry, a co najważniejsze, odpowiada osobom o małych, jak i o dużych dłoniach. Dodatkowo mamy podcięcie na kciuk, dzięki czemu powtarzalność chwytu jest wzorcowa. Delikatne ryflowania zarówno na chwycie, jak i wzdłuż lufy powodują, że ręce nie ślizgają się i można strzelać nawet w upale, gdy dłonie są spocone.
Kolejną innowacją jest zastosowanie regulowanej na wysokość stopki. Trzeba tylko uważać na śrubę blokującą regulację, bo jest delikatna i łatwo ją uszkodzić. Stopkę można podnieść lub opuścić o kilka centymetrów i nie ma szansy, by komuś zabrakło tej regulacji. Każdy będzie mógł się dopasować.
Jak się z tego strzela? Rewelacyjnie. Karabin leży jak szyty na miarę. Weihrauch przestał być wiatrówką solidną i jednocześnie dość toporną, a stał się solidną i po prostu ładną. A w dodatku wysoce funkcjonalną.
Jakby jeszcze zmienić spust na taki, jaki zastosowano w AirArmsie ProSport. Cóż, pomarzyć nie wolno?

Przegląd Strzelecki "Arsenał", sierpień 2010

piątek, 21 października 2011

Złoty medal w sprincie

















Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem reklamę złotego śrutu, głoszącą, iż średnio prędkość wylotowa wzrasta przy jego użyciu nawet 25 procent – nie wierzyłem. Ale rzeczywiście wzrasta. Przy okazji okazało się też, że jednak nie wszystko złoto, co się świeci...
Śrut Gamo, obojętne który model, raczej nigdy nie święcił triumfów w rankingach popularności. Cena, jaką trzeba wydać na paczkę amunicji jest przeciętna. Właściwie nie jest wysoka, ale też nie jest dość niska, by nie pomyśleć o kupnie innej – może droższej ale przy okazji celniejszej. Hiszpański producent ma jednak w swojej ofercie coś, na co niewielu innych wytwórców by się poważyło – złoty śrut PBA Raptor.
Oczywiście śrut nie jest w całości wykonany ze złota. Wystarcza jednak cienka warstwa, jaką zwykły stop jest powleczony na zewnątrz, by pocisk szybciej przelatywał przez lufę. Jak wspomniałem powyżej, producent zapewnia o przyroście prędkości o jedną czwartą. Dodatkowo polski dystrybutor zapewnia na swojej stronie internetowej, że masa została zredukowana o 50 procent. A celność ma być wprost proporcjonalna do ceny. Postanowiłem sprawdzić, ile w tym prawdy.

Pomiary
Za tester amunicji posłużył karabin Daystate Mk4 ST. Dokładny test zamieściliśmy w Arsenale nr 12/57 z grudnia ubiegłego roku. Obok kilku drobnych niedoróbek był chwalony za ponadprzeciętną celność i regulator, który zapewniał bardzo stabilne pod względem prędkości strzały. Jako narzędzie do testowania nadawał się więc znakomicie. Najpierw jednak postanowiłem sprawdzić, o co chodzi z ta masą śrutu.
Pierwsze zdziwienie – nie wiem, ile musiałby ważyć pierwowzór, żeby można było zredukować jego masę o połowę. Raptor waży tylko trochę mniej niż JSB Exact (średnio 0.456 gram) i więcej od JSB Exact Express. Masa śrutu Gamo wynosi około 0.433 gram i trzeba przyznać, że różnice w masie między poszczególnymi pociskami są niewielkie.
O ile podczas ważenia i sprawdzania różnic śrut sprawia bardzo dobre wrażenie, to opinie po dokładniejszych oględzinach już nie są dla niego zbyt łaskawe. Widać wyraźnie spaw na łączeniu dwóch połówek śrutu. Pozostaje tylko zastanowić się, czy nie będzie on miał wpływy na celność?
Kolejny test dotyczył sprawdzenia prędkości wylotowej. Po zamontowaniu urządzenia pomiarowego Combro Mk3 na lufę załadowałem cały magazynek dziesięcio-strzałowy Daystate'a Raptorami i zacząłem strzelać mierząc energię.
Szok! To słowo jako pierwsze cisnęło mi się na usta. Kiedy wcześniej strzelałem ze śrutu JSB Exact, prędkość wylotowa wynosiła średnio 235 m/s. Na JSB Express było więcej, około 240 m/s. Po przeliczeniu masy i prędkości energia takiego pocisku wynosiła około niecałe 16J. A Gamo?
Śrut rozpędził się do prędkości 275 m/s. Energia około 19J – przecież to FAC! Na dobrą sprawę powinienem natychmiast iść na policję i zarejestrować Mk4 jako broń pneumatyczną. Żeby sprawdzić, czy nic się aby nie popsuło, strzeliłem dla porównania Exactem, ale prędkość i energia były w normie, czyli w limicie. Kolejny Raptor i padł nowy rekord prędkości, 278 m/s.
Cóż sprawia, że śrut leci tak szybko? Producent twierdzi, że stoi za tym złota powłoka, która minimalizuje tarcie w lufie a ja nie mam powodów, by w to nie wierzyć.

Strzelanie
No dobrze, ale przecież śrut nie służy do bicia rekordów prędkości, tylko do niszczenia celów, obojętne czym są, czy puszką, czy środkiem tarczy. Żeby zniszczyć, trzeba najpierw trafić. Jeśli amunicja się do tego nie nadaje, to najlepszy strzelec z najlepszym karabinkiem będzie miał problem z trafieniem.
Choć z pewnością najlepszym strzelcem nie jestem, to jednak karabin dawał nadzieję, że uda mi się w coś trafić. I rzeczywiście, w COŚ trafiłem.
Niestety, śrut nie jest szczególnie celny. Prawdopodobnie za sprawą niedokładności wykonania. Wspominałem o wyraźnych śladach łączenia dwóch połówek śrutu? Widać je nawet na zdjęciu. O ile lotki na strzale stabilizują ją podczas lotu, o tyle takie niedoróbki na pocisku mają wprost odwrotny efekt. Pocisk, który w gwintowanej lufie zostaje wprowadzony w ruch wirowy, zaraz po jej opuszczeniu zaczyna wariować. Nie leci stabilnie, tylko czasem w lewo, czasem w prawo, górę lub dół. Efekt jest taki, że na 30 metrów z karabinu, który na JSB Exact czy H&N FTT osiągał skupienie rzędu 8 mm, na Raptorze stał się klasycznym siewnikiem, a skupienie wynosiło w najlepszym przypadku 1.6 cm w poziomie i 2.4 w pionie. Dla pewności strzeliłem też kilka razy z innych karabinków, co do któruych miałem pewność, że są celne: S400 i HW100. Zawsze było tak samo źle. Właściwie należało by to skwitować jednym słowem: dyskwalifikacja. I zapomnieć o tym śrucie jak najszybciej. Jednak nie zrobię tego. Przecież nie każdy strzela do tarczy. Ba!, nie każdy strzela do figurek FT. Nie zawsze priorytetem jest celność, niekiedy liczy się energia i siła uderzeniowa, a co za tym idzie zdolność do przebijania i niszczenia celów. Do tego Raptor nadaje się wyśmienicie. Pociski są twarde, dużo twardsze od JSB czy H&N. Śrut wystrzelony z wiatrówki S400 przebił z odległości 45 metrów 10-litrowe metalowe wiadro. Z odległości 20 metrów przebił centymetrową sosnową deskę.
Z odległości 15 metrów niemal przebił na wylot książkę telefoniczną. Aż strach pomyśleć, jakie spustoszenie poczynił by w ciele trafionego gryzonia czy ptaka.

Podsumowanie
Kupując Gamo Raptor otrzymujemy produkt nieprzeciętny. Zacząć można by od opakowania – dwa plastikowe pojemniki w kształcie nabojów, mieszczące po 50 sztuk śrutu w każdym. Złote śruciny zwracają na siebie uwagę wszystkich na strzelnicy. Błyszczą się i przykuwają uwagę innych strzelców. Trzeba tylko uważać później na strzelnicy, żeby nie postrzelić jakiejś sroki, którą taka błyskotka przywabi. Prędkości wylotowe naprawdę robią wrażenie.
Celność niestety mniej. Za te pieniądze, które trzeba zapłacić za 100 sztuk śrutu, przeciętny strzelec może kupić wielokrotnie więcej dobrej amunicji. Czy zatem nie wart jest swojej ceny? Zależy od potrzeb. Ja, skupiając się na trafianiu wolę kupić niemal pięciokrotnie tańszego Exacta. Ktoś, komu zależy na energii i niszczeniu będzie oczarowany Raptorem i zapewne nie będzie miało dla niego większego znaczenia, że zrobił dziurę o pół centymetra obok miejsca, w które celował.
A w ostateczności będzie mógł przerobić kilka pocisków na kolczyki dla żony. Albo nawet na naszyjnik.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", sierpień 2009

czwartek, 20 października 2011

Rolls-Royce























Grunig-Elmiger robi doskonałą broń matchową. Robi fantastyczne łoża aluminiowe. Wszystko, co wychodzi z tej fabryki jest przemyślane i niezwykle zaawansowane technicznie. Dokładnie tak, jak stopka EV BF 5. To taki Rolls-Royce wśród stopek.
Gdy kolega pokazał mi kiedyś, co chce kupić, złapałem się za głowę. Widziałem przede wszystkim cenę. Od razu zaznaczę, że nie była niska, powiem więcej – nie jedna wiatrówka mniej kosztuje niż ta stopka - nawet PCP. Gdy jednak wziąłem ją do ręki, przestałem się dziwić.
Stopka jest regulowana w wielu płaszczyznach. Przede wszystkim można ją przesuwać na specjalnej szynie w górę i w dół. Taka regulacja jest w zasadzie standardem, ale następna już niekoniecznie – można całość wychylać na boki. Zakres tej regulacji nie jest wielki, ale w zupełności wystarczy.
Część przylegając do ramienia składa się z trzech elementów. Część centralna przesuwa się po szynie w górę i w dół. Górną można ustawiać pod różnymi kątami, więc będzie pasować do każdego ramienia, szerokiego i wąskiego, wielkiego mężczyzny i drobnej kobiety. Dolna część nie ma żadnej regulacji, ale w zasadzie nie jest potrzebna. Wszystkie trzy elementy są wykończone okładzinami zrobionymi z miękkiej gumy. Okładziny mogą być różnej grubości, pięć lub dziesięć milimetrów.
Ciekawym elementem dodatkowym jest hak. Jest regulowany praktycznie w każdym kierunku i w bardzo szerokim zakresie. Można go przestawiać na boki, można podnosić lub opuszczać. Wiele haków ma takie możliwości. Ale ile z nich można regulować jeszcze w środkowej części? Hak składa się z czterech elementów, można go ustawić tak, że będzie pasował jak ulał.
I tylko szkoda, że nie jestem prezesem jakiegoś banku...


środa, 19 października 2011

Czary nad puszką




















Od pewnego czasu publikujemy w Arsenale porady na temat tego, co zrobić, żeby lepiej strzelać. Doradzaliśmy już, jak dobrać śrut. Jak wyzerować lunetę, nie zapominając o prawidłowym wypoziomowaniu. Dziś spróbuję przybliżyć czytelnikom kwestię przygotowania śrutu, graniczącą z magią tajemną.
Wiatrówki to nieprawdopodobnie celne urządzenia do miotania pocisków na odległość. Nie jest żadnym problemem uzyskanie skupienia na 50 m około 4-5 centymetrów. Z dobrej wiatrówki PCP to skupienie będzie jeszcze lepsze, nawet na poziomie 2 cm. Czy można chcieć czegoś więcej? Choć może to niektórych zdziwi, ale odpowiedź brzmi tak.

Mycie
Każdy śrut wykonany jest ze stopów metali. Czasem znajduje się w nim więcej ołowiu – łatwo to poznać, bo bardzo brudzi ręce. Częściej spotyka się taki stop, w którego skład wchodzi więcej cyny, taki śrut jest jaśniejszy i twardszy. Skład chemiczny to często pilnie chroniona tajemnica producenta. Jakikolwiek by jednak był, zawsze w każdej puszce oprócz śrutu można znaleźć jeszcze coś - pył, brud, kurz. Właściwie nie wiem, jak to nazwać, czy jest to pozostałość po produkcji, czy brud z magazynu. Tak czy inaczej te drobiny brudu podczas strzału mogą osadzać się w lufie i z czasem tak zabrudzą gwint w naszej wiatrówce, że zacznie ona zauważalnie mniej celnie strzelać. Żeby tego uniknąć, warto umyć śrut przed strzelaniem.
W tym celu najlepiej zaopatrzyć się w benzynę ekstrakcyjną i jakiś pojemnik lub słoik. Bardzo delikatnie wsypujemy śrut do słoika, zalewamy benzyną, zakręcamy i przez jakiś czas powoli obracamy słoik w rękach. Nie radzę wstrząsać. Oprócz wyrobów Haendler & Natermann większość śrucin jest stosunkowo miękka. Jeśli będziemy się z nim nieostrożnie obchodzić, cała nasza praca przyniesie więcej szkody niż pożytku. Śrut z pogiętym, czy choćby tylko lekko spłaszczonym kielichem, nigdy już nie poleci dokładnie tam, gdzie chcielibyśmy go posłać.
Oprócz benzyny można też stosować inne środki, jak na przykład aceton, rozcieńczalniki do farb. Słyszałem nawet o ludziach, którzy myją śrut w płynie hamulcowym. Nie wiem, jakie to przynosi efekty, przytaczam jednak jako ciekawostkę.
Podczas mycia, na ściankach słoika szybko zobaczymy cały ten brud, który zmył się ze śrutu.
Co teraz? Kiedy już jesteśmy pewni, że dłuższe moczenie nabojów nie przyniesie korzyści, należy delikatnie je odcedzić. Najlepiej sprawdza się do tego sitko do makaronu, choć nie radzę tego zabierać z kuchni żonie lub matce, skutki mogą być opłakane.
Z własnego doświadczenia wiem, że próba użycia przyrządów kuchennym spotyka się ze stanowczym sprzeciwem. I słusznie, jeszcze by potem makaron „pachniał” benzyną ekstrakcyjną. Stąd wniosek, że warto zaopatrzyć się we własne narzędzia.
Już odcedzony śrut pozostawiamy do wyschnięcia. Można go jeszcze dla pewności przepłukać czystą wodą, ale chyba nie jest to konieczne. Ważne, żeby śrut wysechł. Nie radzę wsadzać choćby wilgotnego do lufy! Jeśli do lufy dostanie się odrobina benzyny, to może wybuchnąć podczas strzału. Woda z kolei może doprowadzić do korozji. Śrut ma być idealnie suchy i basta. Po paru godzinach można już zwykle strzelać. Czy da nam lepsze skupienie? Nawet jeśli nie, to przynajmniej nie będzie tak brudził lufy i zatykał gwintu.

Ważenie
Wiatrówki są tym celniejsze, im bardziej powtarzalna jest prędkość wylotowa śrutu. Dobra wiatrówka PCP
z regulatorem potrafi tak dobierać dawkę powietrza, by każdy strzał był oddawany z taką samą prędkością, z wahnięciem jednego metra. Innymi słowy, można założyć, że prędkość początkowa to 240-242 m/s. Tak małe rozbieżności powodują, że na 50. metrze bardzo trudno zobaczyć jakąś różnicę w opadzie między „wolniejszym” a „szybszym” strzałem. Żeby jednak osiągnąć tak doskonałe wyniki, warto trochę pomóc swojej wiatrówce. Jak? Ładując śrut zawsze o takiej samej masie.
To, o czym teraz będę pisał, od dłuższego czasu budzi ożywioną dyskusję wśród naprawdę dobrych strzelców HFT czy FT. Czy warto poświęcać czas na ważenie śrutu? Przyjrzyjmy się najpierw faktom.
Kiedy bierze się standardową paczkę śrutu JSB Exact, to można by przypuszczać, że masa każdej śruciny będzie taka sama, jak deklarowana przez producenta 0,544 grama. Otóż tak nie jest – 0,544 to tylko uśredniona wartość. Zależna od kalibru (4,50 mm będzie zwykle troszkę lżejszy niż 4,53 mm), od matrycy, na jakiej produkowano śrut i zapewne jeszcze od wielu innych czynników, których możemy się tylko domyślać. Zdarza się, że w tej samej paczce śrut może mieć masę 0,529, a jego sąsiad 0,569. Cóż to za różnica, można pomyśleć. Setne części grama przecież chyba nie mogą mieć żadnego znaczenia. Teoretycznie jednak mają. Według symulacji komputerowej tak cięższy śrut na 50 metrze będzie parę milimetrów większy opad. O ile? Zależy to od prędkości początkowej, od odległości, na jaką mamy wyzerowaną lunetę, gęstości powietrza, temperatury.
Czy warto poświęcać czas na ważenie śrutu, żeby poprawić skupienie o parę milimetrów? To zależy.
W przypadku strzelców HFT, którzy na zawodach strzelają do figurek stojących maksymalnie na 41 metrze – zdecydowanie nie. Tylko się narobimy, a efektu i tak nie sposób zauważyć. A strzelcy FT? Sam nie wiem. Symulacja komputerowa wykazuje, że warto. Praktyczny test też zdaje się to potwierdzać. Na czym polegał test?
Wziąłem trzy grupy śrutu z tej samej paczki, myte, ważone i smarowane. Grupa najlżejsza (0,532-0,534), średnia (0,543-0,545) oraz najcięższa (0,552-0,554) – z każdej po około 40 sztuk. Karabin Daystate Mk 4, postawiony w imadle, na potrzeby testu kartusz nabiłem do 200 barów. Wcześniejsze testy tej wiatrówki (publikowane w ARSENALE 57) dały mi pewność, że prędkości wylotowe będą bardzo stabilne. Ustawiłem tarcze w hali na 30, 40 i 50 metrach. Po jednej dla każdej grupy śrutu. Każdy strzał miał zmierzoną prędkość śrutu.
Nie wdając się w nudne szczegóły, przejdą od razu do wniosków. Otóż – śrut z pierwszej grupy latał najszybciej, a z trzeciej grupy najwolniej. Różnice między skrajnymi grupami wynosiły kilka metrów na sekundę. Różnic między poszczególnymi strzałami w obrębie tej samej grupy właściwie nie było. Innymi słowy, można by powiedzieć, że test praktyczny wykazał słuszność wyliczeń komputerowych. Wszystkie tarcze na 30 metrze wykazywały dokładnie takie same skupienie. Podobnie takie same skupienie było na tarczach na 40 metrze. Na 50 też poszczególne grupy przestrzelin były takie same. Najcięższy śrut spadał około 6 mm niżej niż najlżejszy.
I na koniec – energia pocisku, obliczana na podstawie masy i prędkości wylotowej, była zawsze niemal taka sama, niezależnie od grupy wagowej. Lżejszy śrut wylatywał szybciej, ale miał taką samą energię kinetyczną, jak cięższy i wolniejszy.
Jako leniwa osoba strzelająca HFT, której nie chce się spędzać nad elektroniczną wagą nawet 5 minut, od tej pory już nie będę tego robił. Ważenie śrutu ma chyba tylko takie znaczenie, że zawodnik jest pewny, że zrobił wszystko co konieczne, żeby zapewnić sobie dobrą amunicję na zawody. Powtarzalną, przewidywalną. Jeśli mu się nie powiedzie, to nie będzie się zastanawiał, czy aby nie jest to wina śrutu bądź karabinka.
Taki komfort psychiczny na zawodach jest trudny do przecenienia… Zawodnik FT przed zawodami może zacząć bawić się w aptekarza, w przypadku strzelania na 50 metrów różnica w opadzie na poziomie 6 mm, w połączeniu z własnym błędem w ocenie odległości może w ostatecznych rachunku oznaczać pudło.

Smarowanie
Wspomniałem o smarowaniu śrutu. O co tu chodzi? Jest kilku producentów preparatów do smarowania diabolo. Na naszym rynku najłatwiej kupić smar Napier Pellet i PL 9. Oba angielskie. Oba dość drogie. Oba według zapewnień producentów i dystrybutorów mają zapewnić poprawę skupienia o kilkadziesiąt procent.
Użycie ich jest stosunkowo proste. Wystarczy kilka kropel Napiera wycisnąć z buteleczki na gąbkę, przeturlać po tym śruciny kilka razy i już będą miały na sobie delikatny film olejowy. Można też przelać olej do jakiegoś atomizera, postawić śruciny główkami do góry na jakiejś kartce papieru i niezbyt obficie spryskać. PL 9 sprzedawany jest od razu w butelce z atomizerem.
Czy warto się w to bawić? Moim zdaniem tak. Zauważyłem wzrost celności, zarówno podczas strzelania z AirArms S 400/410/510, HW 100, jak i Daystate Mk 4 ST/MK 4 GP, a także Theobena Vanquish. Doprawdy trudno ocenić tę poprawę w procentach, jednak grupy przestrzelin ze śrutu smarowanego były wyraźnie ciaśniejsze niż te ze śrutu „nieczarowanego”. Warto. Jednak nie zaleca się smarowania śrutu w przypadku strzelania z wiatrówek sprężynowych. Istnieje ryzyko, minimalne, ale jednak, że jakaś odrobina smaru ze śrutu przedostanie się na uszczelkę tłoka, doprowadzi do dieslowania, a w konsekwencji do uszkodzenia uszczelki. Moim zdaniem szanse na to są minimalne, wspominam dla porządku.

Podsumowanie
Kiedy już umyjemy, przeważymy i nasmarujemy śrut, wszystkie tory na zawodach FT/HFT stoją przed nami otworem. Można stawać w szranki z przekonaniem o tym, że mamy najlepszą amunicję pod słońcem i nikt nam nie dorówna kroku. Dobrany odpowiedni kaliber, odprawione czary – nic tylko wygrywać. Od tej pory liczą się już tylko nasze umiejętności.
Prawie. Napiszemy jeszcze w Arsenale, co można poprawić lub zmienić w karabinku, żeby był jeszcze celniejszy, bardziej ergonomiczny i był naszym największym sprzymierzeńcem na zawodach.


Przegląd Strzelecki "Arsenał", luty 2009

wtorek, 18 października 2011

Hatsan 80 SAS
















W Arsenale prezentowaliśmy pod hasłem „wiatrówka dla każdego” dwa modele niemieckiej firmy Weihrauch. Oba celne, dobrze wykonane, niemal wzorcowe w swojej klasie. Dziś chciałbym opisać model tureckiej firmy Hatsan, który ma tę zaletę, że jest zdecydowanie tańszą alternatywą dla niemieckich karabinków.
Wiele lat temu przebojem na polski rynek wdarły się wiatrówki zza Bosforu. Nikomu szerzej nieznana firma szybko zdobyła liczne grono wielbicieli, wypuszczając takie modele jak Hatsan 55. Tanie a dobre – tak w skrócie określano tureckie karabinki. Mocne – to często powtarzane słowo. I nie odnosiło się ono bynajmniej do wytrzymałości wiatrówek, co raczej do energii, z jaką wypluwały przez lufę śrut. Wcale to nie oznacza, że były delikatne – co to, to nie. Zwykle, gdy ktoś stawał przed wyborem wiatrówki, wszyscy dookoła polecali mu hatsany właśnie ze względu na to, że były o wiele lepiej i dokładniej wykonane od wyrobów chińskich. Narzekano co prawda tu i tam na wyrabiające się zatrzaski czy padające sprężyny, jednak w ogólnym rozrachunku hatsany oferowały o wiele więcej niż można się było spodziewać za takie pieniądze.
Przez lata marka Hatsan umacniała swoją pozycję na rynku. Pojawiały się nowe modele, nowe pomysły i rozwiązania. I rosła konkurencja. W każdej chwili można dziś wejść do sklepu z bronią bądź zamówić przez internet wiatrówkę angielską, niemiecką, hiszpańską lub z innego kraju. Czy hatsan ma szansę przetrwać na rynku? Myślę, że tak, czego dobitnym przykładem jest model 80 oraz polityka firmy Kolba, która ma turecki sprzęt w swojej ofercie.

Koń jaki jest...
każdy widzi. Zasadniczo do wiatrówek stosuje się trzy rodzaje materiału, z którego wykonana jest osada. Pierwszym to drewno i jego pochodne – sklejki i laminaty drewniane. Drugim – plastik, często szumnie zwanym ABS, trzecim – metale lekkie. Te ostatnie występują głównie w bardzo drogich wiatrówkach matchowych, są rzadkie i nie ma potrzeby się teraz nad nimi rozwodzić. Drewno cieszy się popularnością, jednak ma pewną wadę, a mianowicie jest stosunkowo delikatne i łatwo je zarysować. Wady tej nie ma ABS. Co prawda oczywiście można go zniszczyć, porysować, ale jego odporność jest o wiele większa niż drewna i od lekkiego uderzenia w drzewo czy kamień nic się z nim nie dzieje. I właśnie z ABS wykonano osadę Hatsana 80.
Czarna osada z czarną oksydą sprawiają, że ma się wrażenie trzymania w rękach karabinka snajperskiego, a nie wiatrówki. Lekko chropowaty plastik powoduje, że broń nie ślizga się w dłoniach. Baka jest typu ambi, dzięki czemu do wiatrówki może się złożyć zarówno osoba lewo-, jak i praworęczna. Niestety, baka jest niska, przez co po zamontowaniu lunety przestaje być wygodnie, a jeśli luneta będzie na wysokim montażu, to policzek podczas celowania będzie wręcz wisiał w powietrzu.
Chwyt i osada mają dodatkowo karbowania w miejscach, w których trzyma się wiatrówkę dłońmi. Za osadę przyznałbym piątkę. Szóstka się nie należy, bo w niektórych miejscach widać spawy, a krawędzie w okolicach naciągu są nie obrobione i ostre. Także osłona spustu lepiej by wyglądała, gdyby była wykonana z metalu, a nie z plastiku.
System to klasyka gatunku. Długa komora sprężania, na niej od góry wyfrezowana szyna montażowa pod lunetę lub kolimator. Jak wcześniej pisałem, hatsany słyną z mocy i kopnięcia podczas strzału, więc nie dziwi mnie obecność przykręcanego stopera do montażu. Dzięki niemu mała jest szansa, że luneta podczas strzelania będzie wędrować po szynie.
Z tyłu systemu widoczny jest bezpiecznik. Choć plastikowy, można by się zastanawiać nad trwałością takiego rozwiązania, to jednak podczas testów działał doskonale. Jego szczególną cechą jest to, że można karabin w dowolnym momencie zabezpieczyć lub odbezpieczyć – coś, czego mi brakuje w rozwiązaniach w o wiele droższych niemieckich Weihrauchów.
Karabin ma muszkę i szczerbinkę. Moda na Tru-glo zawitała jak widać także do Turcji, mamy więc zielone kropeczki na szczerbince z czerwoną kropką muszki. Może i fajnie to wygląda, ale podczas celowania do małych i oddalonych przedmiotów raczej średnio się sprawdza, bo przesłania cel. Zdecydowanie wolę tradycyjne rozwiązania.
Karabinek wyposażono w łamaną lufę, czyli lufa jest jednocześnie dźwignią naciągu sprężyny. Trzeba mieć trochę siły, żeby tę sprężynę napiąć, choć całość chodzi całkiem płynnie, nie czuć zbędnego tarcia elementów.
Oksyda na lufie i systemie nie bardzo mi się spodobała. Nie wiem dlaczego, ale powierzchnie metalowe są lekko chropowate. Obawiam się też, że taka oksyda będzie podatna na zarysowania, a całość może łatwo rdzewieć. Posiadacze hatsanów powinni często przecierać wiatrówki jakimś smarem do broni.
Z boku systemu, zaraz przy kostce mocującej lufę, pojawił się napis SAS. Nie jest to skrót od nazwy brytyjskich oddziałów specjalnych, tylko od słów Shock Absorber System. Zważywszy na to, że pojawia się znak wzoru zastrzeżonego, można się spodziewać, że całość będzie strzelać bardzo delikatnie. A jak jest w istocie?

Kopanie się z koniem
Skoro poprzedni tytuł części był hippiczny, to pozwolę sobie jeszcze raz nawiązać do powiedzenia, w którym występuje to piękne zwierzę. Jak wiadomo, człowiek nie wygra z koniem walki na kopnięcia. Podobnie jak nie wygra walki ze sprężyną wiatrówki. Cokolwiek by robił, jakkolwiek by się spinał, to i tak szarpnięcie będzie od niego silniejsze.
Widać to potem na tarczy, gdzie każdy strzał oddany z niewypracowanej pozycji to odskok o parę centymetrów w stosunku do środka celu. Producenci próbują wymyślać różne cuda, by wiatrówka jak najmniej wierzgała podczas strzelania, ale przy zachowaniu niskich kosztów produkcji cudów nie ma się co spodziewać.
Jednak czego nie zrobią w fabryce, to można wykonać ręcznie. Wychodząc z tego założenia kierownictwo sklepu Kolba dogadało się z mistrzem w swoim fachu – człowiekiem, który już niejedną wiatrówkę rozebrał na czynniki pierwsze i poprawił tak, że strzela w sposób niewyobrażalny nawet dla konstruktorów. Żeby tego dowieść, otrzymałem dwie wiatrówki do testów – fabryczną i tuningowaną.
Na czym polega tuning? Bazuję tylko na tym, co słyszałem – dorabiane są prowadnice sprężyny, poprawiane jej parametry i dorabia się kapelusz na sprężynę. Zmieniana jest podobno uszczelka tłoka, a całość jest smarowana tak, jak pracownikom fabryki się nawet chyba nie śniło. Efekt?
Fabryczny hatsan kopie. Na 20 m udało mi się osiągnąć skupienie około 22 mm w pionie i 26 w poziomie. To był najlepszy wynik, były też gorsze. Wiem, zawsze można zwalić winę na strzelca i jest w tym trochę racji. Po kilkunastu strzałach zaczyna boleć ramię, spinałem się niepotrzebnie w oczekiwaniu na szarpnięcie. Strzelanie z wiatrówki było dość dobre, powie to każdy, kto lubi strzelać, ale żeby było jakoś szczególnie atrakcyjne, to raczej nie powiem. Ot, zwykła wiatrówka sprężynowa, z której można postrzelać do puszek.
Co innego wersja poprawiana. Tu zaczęła się zabawa. Oczywiście nadal było szarpnięcie podczas strzału, ale już nie tak agresywne. W każdym razie, gdy po zniknięciu siniaków na ramieniu wróciłem na strzelnicę, trzymając w rękach tuningowanego hatsana, zastanawiałem się, czy to rzeczywiście ten sam model. Z zewnątrz wyglądały identycznie, to fakt, ale strzelało się z nich zupełnie inaczej.
Poprawiło się też od razu skupienie, najlepsza seria 10 strzałów zamknęła się w kwadracie 17 mm w pionie i 19 w poziomie. Jak dla mnie, przy lekkiej wiatrówce w polimerowej osadzie takie skupienie to bardzo dobry wynik. A należy pamiętać, że Hatsan 80 kosztuje raptem niecałe 390 zł.
A wracając do literek SAS – na czym polega ten system? Nie wiem... Na stronie producenta jest napisane, że ma w założeniu zmniejszać szarpnięcie i wibracje. Niczego takiego w przypadku wersji fabrycznej karabinka nie zaobserwowałem – kopał jak krzyżacka kobyła. Pozostaje żywić nadzieję, że ktoś w Kolbie wpadnie na pomysł, by zeskrobywać ten napis i drukować własny, na przykład Kolba Tuning System. Co prawda KTS brzmi gorzej niż SAS, ale przynajmniej lepiej działa.

Podsumowanie
Obiecuję, że już nie będzie tytułów części z odniesieniem do zwierząt. Teraz będą już same konkrety. Otóż – karabin kosztuje śmiesznie małe pieniądze. Za 389 zł mamy wiatrówkę, która nie tylko wygląda na trwałą, ale chyba rzeczywiście taka jest. Z pewnością nie będzie to sprzęt do wygrywania mistrzostw Polski w kategorii HFT2, choćby z powodu twardego i w zasadzie nieregulowanego spustu. Co prawda jest śrubka do regulacji, ale jakkolwiek bym kręcił, to spust nie przypomina potem komfortu spotykanego w angielskich AirArmsach, czy nawet niemieckich Weihrauchach.
Nie ma też w karabinku lufy Lotara Walthera, uchodzących za jedne z najlepszych na świecie. Wszystko, co dostajemy za swoje pieniądze, to kawał plastiku połączonego z metalem. Połączenie to jednak nie jest przypadkowe. Karabin strzela, nawet całkiem celnie. Mimo kilku mankamentów należy powiedzieć, że jako pierwsza wiatrówka będzie doskonałym wyborem. Z racji kolorowego pudełka nadaje się też na prezent. Żartuję trochę, ale rzeczywiście opakowania są w wysokim standardzie, raczej rzadko spotykane w tej klasie – kolorowy karton, a w środku karabin z lufą zabezpieczoną sporej wielkości styropianem, a całość zawinięta w folię. Jeśli kurier nie będzie rzucał przesyłką z mostu, to wiatrówka powinna dojechać na miejsce przeznaczenia bez większego uszczerbku.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", czerwiec 2009

poniedziałek, 17 października 2011

Leapers 4-16x50AO











„Mam wiatrówkę X i nie wiem, jaką na tym postawić lunetę. Proszę o pomoc”. Takie pytania niemal codziennie pojawiają się na różnych forach internetowych czy w listach do naszej redakcji. Trudno na nie jednoznacznie odpowiedzieć, jednak często można usłyszeć w odpowiedzi „kup Leapersa”. Dlaczego?
Zapewne dlatego, że już wielu użytkowników posiada lub posiadało takie lunety i przekonało się o tym, że na początek w zupełności wystarczy.
Strzelanie z wiatrówki ma swoją specyfikę. Nie strzela się na wielkie odległości, bo śrut z wiatrówki o energii poniżej 17 J (a takich jest w Polsce, z uwagi na obowiązujące prawo, zdecydowana większość) zwyczajnie nie doleci. Albo nawet, gdy doleci, to wiatr po drodze tyle razy nim zakręci, że w efekcie będziemy mieli szczęście, gdy spadnie blisko celu.
Ogólnie strzela się na odległości od 10 do 50 m, rzadziej do 100 m. Przeważnie też strzela się za dnia. Jeśli rekreacyjnie, to zwykle nie tylko za dnia, ale jeśli świeci ładne słoneczko, nikt chyba nie lubi moknąć bez sensu. Zatem luneta na wiatrówkę nie musi mieć takiej jasności czy rozdzielczości jak luneta da myśliwego, który strzela na 150 m przy poświacie księżyca. Ważne są inne parametry, ale to spróbuję już opisać na przykładzie lunety, którą dostaliśmy do testów od firmy Kolba z Będzina. Lunetą tą jest Leapers z serii AccuShot, 4-16x 50 AO.

Pierwsze wrażenie
Luneta jest w kartonowym pudle, kolorowym i estetycznym, niejako obiecującym ponadprzeciętny produkt w środku. Wewnątrz, oprócz celownika, znajduje się zestaw zakrywek typu flip-open, osłona przeciwsłoneczna i kawałek bawełnianej szmatki do przecierania szkieł. Tę ostatnią lepiej od razu wyrzucić. Taką bawełną można zrobić więcej krzywdy powłokom na szkłach niż to warte. Do czyszczenia lepiej kupić w sklepie optycznym lub fotograficznym jakiś miękki pędzelek lub gruszkę do wydmuchiwania pyłu.
Tymczasem skupmy się na lunecie. Kiedyś już Leapers wypuścił na rynek celownik o podobnych parametrach. Był wielki, ciężki, miał gruby krzyż i jakoś nie wzbudził mojego entuzjazmu. Nowa, odmieniona wersja jest dużo lepsza.
Tubus wykonano tradycyjnie z aluminium. Pokrętła chodzą z pewnym oporem, ale wyczuwalnie i płynnie. Luneta jest zauważalnie lżejsza od poprzedniej wersji i to dobrze. Mogłaby być jeszcze lżejsza, ponad 700 g to sporo i na lekkich wiatrówkach może nam się zestaw nieprzyjemnie bujać na boki. Sama luneta ma 385 mm długości, a do tego można założyć niemal ośmiocentymetrową osłonę przeciwsłoneczną. Warto to zrobić, bowiem luneta nie jest szczególnie odporna na oślepianie bocznym światłem, nie wspominając nawet o trudnościach przy celowaniu pod słońce.
Na obiektywie mamy pokrętło do ustawiania paralaksy. Wyskalowane w yardach i szkoda, że nie w metrach. Z drugiej strony jednak regulacja nie jest szczególnie dokładna, więc można założyć, że w metrach będą podobne wyniki – 25 yd na skali to nie jest 25 yd, nie jest też 25 m, tylko coś około tego. Nikt jednak nie mówi, że luneta jest przeznaczona dla strzelców FT, więc bardzo dokładna skala nie jest wymagana. Regulacja działa, ostrość można ustawiać, i na poziomie rekreacyjnego strzelania w zupełności wystarczy.
Jak w każdej lunecie mamy dwie wieże do ustawiania krzyża oraz trzecią – z lewej strony – z pokrętłem regulacji podświetlenia krzyża. Podświetlić można na czerwono lub na zielono, w dodatku można dać różne stopnie natężenia światła. Szkoda tylko, że podświetla się w środku wszystko, oprócz krzyża, także pięknie iluminuje wnętrze tubusa oślepiając strzelca. W nocy właściwie można korzystać tylko z pierwszego stopnia, każdy następny bardziej przeszkadza niż pomaga. Za dnia podświetlanie właściwie nie jest potrzebne.
Nie bardzo mi się spodobały wieże do regulacji krzyża. Wyglądają wspaniale. Jednak, żeby cokolwiek zmienić w ustawieniach, trzeba mieć przy sobie klucz imbusowy, którym trzeba poluzować nakrętkę na szczycie wieży. Prawdopodobnie ma to zapobiec samoczynnemu przestawianiu się krzyża, ale są na to inne sposoby. Ten nie przypadł mi do gustu. Natomiast sama regulacja przebiega w sposób poprawny, kliki są wyraźne, nie ma luzów, jeden kilk odpowiada ¼ MOA.
Przydatnym dodatkiem są zakrywki. Zwykle dostaje się w zestawie zakrywki na gumce, popularnie zwane stringami, które są dość niewygodne podczas użytkowania. Tu mamy w komplecie coś, co i chroni, i dobrze wygląda. Nie są może tak szczelne i estetyczne jak zakrywki Buttler Creek, ale spełniają swoje zadanie.
Przy okularze znajduje się pokrętło regulacji dioptrii, a w niewielkiej odległości od okularu znajduje się pokrętło zmiany powiększenia.
Krzyż celowniczy to siatka MilDot. Dość gruby, może trochę za gruby, ale widziałem gorsze krzyże. Wydaje się być wyskalowany na 10 m, zresztą tak, jak podaje producent.
Całość wykonano bardzo estetycznie. Nic nie cieknie, nie stuka, nie zgrzyta jak w tańszych chińskich produktach.

Świat okiem Leapersa
W lunetach przeznaczonych do strzelania z wiatrówki bodaj najważniejsze są dwa parametry: błąd paralaksy i jakość obrazu. Reszta to oprawa, bywa, że decydująca o tym, czy dany produkt będzie uznawany za udany, czy nie.
Błąd paralaksy to w skrócie błąd, polegający na tym, że na bliskich odległościach nawet małe zejście oka strzelającego z linii optycznej lunety, wyznaczonej przez środki okularu obiektywu, powoduje, że zmienia się punkt trafienia na tarczy. Całkiem przyzwoite i drogie lunety takiego błędu nie są zupełnie pozbawione, trudno więc wymagać cudów od lunet tańszych. I rzeczywiście. Kiedy celowo strzelałem błędnie, punkt trafienia na tarczy ustawionej na 12 metrze wynosił około 2 cm. To dużo, jednak to wartość lekko naciągana. Zwykle jest tak, że kiedy patrzymy w obiektyw, obraz jest wyraźnie jaśniejszy gdy patrzymy w sposób prawidłowy, a zaczyna się zaciemniać przy zejściu oka z linii optycznej. W wypadku Leapersa zaciemnia się dość szybko. Nie na tyle, by błąd paralaksy można było zupełnie zignorować, ale po dłuższym użytkowaniu tej lunety można i do tego dojść. Na odległościach większych niż 20 m błąd już właściwie nie występuje.
Kolejne ważne kryterium oceny stanowi jakość obrazu. Tu nie jest najlepiej. Obraz jest raczej ciemny, nawet w słoneczny dzień cele widziane w lunecie są jakby „przydymione”. Im ciemniej, tym gorzej. Pod wieczór coraz trudniej strzelać. Dodatkowo obraz ma tendencje do tracenia na jakości na brzegach. O ile w środku jest dość wyraźny i można liczyć liście na odległych drzewach, o tyle bliżej krawędzi zakrzywia się, traci rozdzielczość, przy czym im większe powiększenie, tym jest gorzej. Z pewnością trudno tę lunetę porównywać z drogimi modelami Bushnella i Leapersa. Przy cenie około 600 zł, jaką trzeba za ten model zapłacić, bliżej mu do lunet Delty Optical serii Classic czy Nikko Stirling serii Gold Crown – tu moim zdaniem spokojnie może konkurować, chociażby jakością wykonania.
Krzyż, jak już wspomniałem jest trochę za gruby. Dochodzi do tego, że gdy celuje się w nakrętkę od plastikowej butelki po napoju, leżącą na pięćdziesiątym metrze, krzyż niemal całą ją zasłania. Tak być nie powinno. Usprawiedliwieniem może być to, że dzięki swojej grubości krzyż jest dość dobrze widoczny niemal w każdych warunkach. Luneta ma bowiem jeszcze jedną wadę, o której wcześniej już wspomniałem. Powłoki są raczej marnej jakości, więc całość wykazuje małą odporność na odblaski i oślepienie. Częściowo problem rozwiązuje osłona przeciwsłoneczna, ale przez nią wpada do środka mniej światła i obraz jest jeszcze ciemniejszy niż bez niej. Dlatego gruby krzyż ma też pewną zaletę, choć nie wiem, czy było to zamierzone przez producenta. Nawet jeśli cel jest ledwo widoczny w promieniach słoneczny, to krzyż widać właściwie zawsze.
W lunecie za mniej niż 1000 zł także trudno doszukiwać się jakiejś wspaniałej rozdzielczości obrazu. Parę razy zdarzyło się podczas testów, że na większej odległości i w trudnych warunkach oświetleniowych (figurka stojąca pod światło albo gdzieś w głębokim cieniu) nie było widać przesłony na strefie KZ. To oczywiście problem, ale występował on też w lunetach często kilkakrotnie droższych, więc nie będę go w tym miejscu wyolbrzymiał.

Podsumowanie
„Luneta na początek” to dobre hasło. Niemalże encyklopedyczne. Wpisujemy taką frazę w wyszukiwarce Google i już mamy dziesiątki, jeśli nie setki wyników. Często powtarza się wśród nich właśnie ten model lunety Leapers. I chyba słusznie. Właśnie przeczytałem wszystko to, co chwilę wcześniej napisałem i widzę, że piszę głównie o wadach. Jednak przez pryzmat tych wad widać największą zaletę – luneta jest tania. Owszem, można polemizować na ten temat. Można stwierdzić, że przecież są lunety tańsze. Albo tylko trochę droższe z lepszym obrazem, albo większym powiększeniem, albo fajniejszym krzyżem, albo kolorowym paskiem na okularze. Są. I co z tego? Leapers jest po prostu odpowiedni.
To dobra luneta. Koszt zakupu nie nadszarpnie zbytnio domowego budżetu. Marka jest znana, więc gdy przyjdzie czas na zmiany, pewnie szybciej sprzedamy to niż lunetę firmy Blog, TK, ZOS czy inne, o których wiadomo tylko tyle, że są kopiami sprawdzonych konstrukcji i pochodzą z Chin. Leapers zresztą też i wcale tego nie ukrywa. Jednak w porównaniu z większością tanich chińskich lunet, w przypadku Leapersa wiadomo, czego można się spodziewać, a jego wyroby są powtarzalne. Co więcej – mimo opisanych wad – nie są to złe lunety. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej kupić Leapersa na początek niż coś z oferty firmy krzak.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", wrzesień 2009

piątek, 14 października 2011

Wiatrówka kombinowana




















To bez wątpienia najdziwniejsza i chyba najciekawsza wiatrówka, z jaką miałem ostatnio do czynienia. Z pozoru nic interesującego, zwykły łamaniec w kalibrze 5,5 mm. Jednak to tylko pozory, bowiem w środku kryje rozwiązania, które są… w Polsce do niczego nieprzydatne...
Strzelba to broń palna na amunicję śrutową, służąca przed wszystkim do polowań. Z gładkiej lufy wystrzeliwuje mnóstwo małych ołowianych lub stalowych kulek, z których przy celnym strzale przynajmniej kilka powinno trafić w lecącą kaczkę czy biegnącego zająca. Mają te kulki dość energii, by zwierzyna w ogniu padła.
Dlaczego o tym wspominam przy okazji opisu wiatrówki? Otóż ta wiatrówka strzela nie śrutem diabolo czy miedzianą kulką. Gamo strzela właśnie amunicją śrutową.

Wygląd
Jeszcze się nie spotkałem z hiszpańską wiatrówką, która nie byłaby fabrycznie zapakowana w tekturowe pudełko. Viper Express nie stanowi tu wyjątku. Trochę szkoda, bowiem w czasie transportu takie zabezpieczenie często okazuje się mało odporne na niefrasobliwość kuriera. Pudełko wykonane z grubego kartonu jest może ładne i kolorowe, ale w środku jedyne zabezpieczenie stanowi folia z pęcherzykami powietrza.
Po wyjęciu wiatrówki pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to dwa dołączone pudełka z amunicją i miedziana tulejka... Do czego to może być? Jak większość mężczyzn nawet nie zajrzałem do instrukcji wiatrówki. Tajemnicza tulejka zdradziła mi swoje zastosowanie dopiero po chwili.
Najpierw jednak obejrzałem sam karabin.
Szara osada wykonana z ABS wyglądałaby bardzo ponuro, jednak producent zadbał o dodatkowe smaczki. To stopka, baka i okładziny pod dłonie na chwycie i pod lufą, wykonane z gumowatego, nieślizgającego się w ręku tworzywa. Są czarne i wspaniale wyglądają na szarym tle. Do tego lufa i system, oksydowane, czarne. Co ciekawe, gamo jest kolejną znaną mi wiatrówką, która udaje, że jest czymś innym niż w rzeczywistości. Tak jak Norica Massimo, tak i tu na pierwszy rzut oka można założyć, że to broń śrutowa.
Gruba lufa. Dodatkowo na niej znajduje się klasyczna szyna celownicza. Za muszkę, dodam od razu – jak w każdej strzelbie śrutowej, służy mosiężna kulka. Jest również możliwość montażu lunety, kolimatora lub innych urządzeń optycznych. Osada zdaje się być monolitem, jednym odlewem, nie ma tu żadnych odkręcanych czy regulowanych elementów. Nawet osłonę spustu odlano razem z resztą osady. W osłonie tej można znaleźć otwór, dzięki któremu mamy dostęp do śruby regulacyjnej spust.
Przed spustem znajduje się dodatkowa dźwignia w kształcie języka spustowego, choć trochę mniejsza niż ten właściwy w naszej wiatrówce. To bezpiecznik. Co ciekawe, nie załącza się automatycznie po każdym strzale, więc jeśli ktoś nie chce przypadkowo postrzelić siebie lub kogoś innego, a z karabinkiem w ręku chodzi po terenie, to warto pamiętać o zabezpieczeniu przed strzałem.
Wiatrówka ma łamaną lufę. Po jej złamaniu po raz pierwszy odkryłem, czemu służy wspomniana mosiężna tulejka.

Strzelba gładkolufowa
Złamałem lufę i zajrzałem do środka. Jakieś było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że to COŚ ma gładką lufę. Co jest? W dzisiejszych czasach? Przecież dziś o tym, co jest bronią pneumatyczną, a co nie, decyduje energia wylotowa pocisku. Owszem, kiedyś na polski rynek robiono masowo mocne wiatrówki z gładką lufą, ale te czasy już dawno minęły. Mam nadzieję, że bezpowrotnie. Czyżby Hiszpanie tego jeszcze nie odnotowali?
Ale nie – nie dość, że lufa jest gładka, to jeszcze jakoś dziwnie podcięta od strony zatrzasku, a w dodatku na samym początku wyfrezowano otwór o średnicy większej niż 5,5 mm. Zaraz, zaraz... Przecież tutaj powinna pasować ta mosiężna tuleja. Sprawdzam i rzeczywiście, jak ulał. Co więcej, gumowy o-ring na tulei sprawia, że element siedzi w lufie i dopiero trzeba go świadomie wyjąć, sam z lufy nie wypada. Temu, żeby właśnie łatwo go wyjąć, służy półokrągłe podcięcie z boku lufy. Dobrze, tylko po co te wszystkie zabiegi, skoro normalna wiatrówka ma normalny otwór, w który wkłada się śrut i raczej się go już nie wydłubuje, tylko wystrzeliwuje z drugiej strony? W odpowiedzi na to pytanie zajrzałem do jednego z pudełek z amunicją i... oniemiałem.
Różne śruty już widziałem, kulki, grzybki, śrut stalowy w plastikowym kołnierzu, śrut powlekany złotem, dzięki czemu dużo szybciej wylatuje z lufy. Śruty o takich kształtach, że boki można zrywać ze śmiechu, ale to, co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania.
Amunicja Gamo Viper to plastikowe rurki, długości około 3 cm. W środku wypełnione są drobnymi kulkami ołowianymi, średnicy około 1 mm. Po rozkrojeniu kilku pocisków okazało się, że w środku jest zwykle 20 kulek. Z obu stron rurki zabezpieczone są przed wypadaniem. Kiedy sprężone powietrze po naciśnięciu spustu uderza w tylną ściankę, ta się przemieszcza do przodu, pchając przed sobą ołowiane kulki. Lecą one w kierunku celu z bardzo dużą prędkością. Jaką? Nie wiem. Żadne chrono z dostępnych mi nie poradziło sobie ze zmierzeniem prędkości wylotowej. Dość powiedzieć, że puszkę po coca-coli zmasakrowały z  odległości około 15 m, dokładnie – po jednym strzale była dziurawa jak sito. Trudno nawet powiedzieć, ile kulek ją przebiło, były dziury wlotowe i wylotowe... Gdyby była pełna i przed strzałem nią wstrząsnąć, myślę, że efekt wizualny byłby więcej niż ciekawy.
Warto po każdym strzelaniu amunicją śrutową Viper przeczyścić lufę, bowiem kulki i plastikowe elementy pocisku pozostawiają osad w przewodzie lufy.
Wracając do mosiężnej tulejki – to nic innego jak przełącznik z amunicji śrutowej na kulową. Otóż po umieszczeniu tulei w lufie można do niej wsadzaj tradycyjny śrut 5,5 mm diabolo i strzelać jak z normalnej wiatrówki sprężynowej. Tylko po co?

Osiągi
Gładka lufa świetnie nadaje się do drobnych kulek. Jednak do śrutu diabolo już nie bardzo, pocisk leci zdecydowanie mniej celnie niż po wystrzeleniu z wiatrówki z lufą gwintowaną. Owszem, da się strzelać z Gamo Viper Express nawet do tarczy, ale nie ma się co oszukiwać, wyniki będą dużo niższe niż nasze możliwości. Zwłaszcza podczas strzelania na większe dystanse. Śrut wylatuje z prędkością około 180 metrów na sekundę. Zważywszy na kaliber i masę pocisku ,dość szybko zaczyna opadać. Strzelenia na odległość większą niż 40 czy 50 m to sztuka dla sztuki, opad i rozsiew skutecznie nam to obrzydzą. W zasadzie można powiedzieć, że sens strzelania ze śrutu diabolo jest gdzieś na dystansach do 30 m i nie więcej. Na dystansie 20 m udało mi się w najlepszej serii zmieścić 10 strzałów w okręgu około 2 cm.
W przypadku amunicji śrutowej w ogóle trudno mówić o jakimkolwiek skupieniu, bo tu z definicji ma być pole rażenia jak największe i najskuteczniejsze. Na 10 m praktycznie w tarczę o średnicy 10 cm weszło 19 śrucin. Jedna tuż obok. Puszki dziurawi na odległość do 25 m, może nawet więcej, ale zdarzyło mi się parę razy, że żadna z kulek w puszkę na tę odległość nie trafiła, wszystkie poszły bokiem. Może warto by pomyśleć o czokach na lufę?
Korzystając z tego, że sezon owocowo-warzywny mamy w pełni ,strzeliłem sobie też dla zabawy w pomidora, ziemniaka i jabłko. Za każdym razem kulki wystrzelone z odległości około 10 m robiły z celów sieczkę – pomidor nadawał się od razu na sałatkę, jabłko na przecier, a ziemniak na purée ziemniaczane.

Ale po co?
Myślę, że warto postawić sobie pytanie, czemu ma służyć taka wiatrówka? Przecież nikt nie będzie się bawił w robienie sałatki warzywnej przy użyciu wiatrówki. Nie sądzę też, by aż taką przyjemnością było wielokrotne dziurawienie puszki jednym strzałem.
Odpowiedź można znaleźć w instrukcji obsługi. Na jednej ze stron zobaczyłem, jak powinno się strzelać do szpaków, żeby mieć jak największą szansę ustrzelenia skrzydlatego szkodnika w locie.
No tak – wracamy do korzeni. Jak już wspomniałem, broń śrutowa służy do polowania na drobną zwierzynę
i ptactwo, które z racji rozmiarów i prędkości poruszania łatwiej zabić, trafiając kilkoma drobnymi kulkami w tym samym momencie niż jedną kulą. Do wróbla w locie z karabinka HW 100 nie podjął bym się trafić, ale z Gamo? Myślę, że po nabraniu wprawy i z niedużej odległości nie stanowi to większego problemu.
Tyle w teorii. Co do praktyki, to przypominam, że w Polsce polowanie z wiatrówki jest zabronione.
Na koniec spojrzałem jeszcze, co też dystrybutor napisał na swojej stronie internetowej. Otóż reklamuje karabin jako doskonałą alternatywę do treningu skeet i trap. Cóż, nie wydaje mi się.
Z ciekawości spróbowałem. Na 30 m nie trafiłem ani razu bądź pojedyncze kulki nie robiły mu najmniejszej krzywdy. Dopiero na 20 m rzutek, leżący sobie na trawie, z podparciem z tyłu w postaci dużego kamienia, został zniszczony. Za drugim strzałem, pierwszy tylko lekko porysował jego powierzchnię. Jeśli tak się dzieje w przypadku rzutka leżącego, to podejrzewam, że strzelanie do latających mija się z celem.
Zabawa nie jest tania. O ile sam karabin kosztuje obecnie około 1000 zł, o tyle amunicja 16 zł za pudełko,
w którym jest 25 naboi. Jest jednak i dobra wiadomość. Otóż taką amunicję można z powodzeniem zrobić sobie samemu. Plastikowe rurki nie ulegają uszkodzeniu. Trzeba tylko kupić trochę drobnego śrutu do strzelania skeet, do nabycia w większości sklepów myśliwskich. Z obu stron wylot rurki zabezpieczyć przed wypadaniem kulek, na przykład cienkim kawałkiem filcu wyciętym z przecieraka filcowego 5,5 mm i amunicja gotowa. Na próbę wykonałem sobie kilka takich naboi i uważam, że wyszły lepiej niż fabryczne. Z tą różnicą, że ja dałem nie 20 kulek, a około 30. Puszka po trafieniu nie miała żadnych szans, śrut ją nie tylko podziurawił, ale masa uderzenia kilkunastu czy kilkudziesięciu z nich sprawiła, że puszka dodatkowo mocno się pogniotła. Aż strach pomyśleć, co by zostało ze szpaka.

Podsumowanie
Wiatrówka bardzo ciekawa. Inna niż wszystkie. Ładna, wykonana naprawdę estetycznie. Lekka i składna. Tyle po stronie pozytywów. W kategorii wady można dopisać – niecelna w przypadku śrutu diabolo. Spust chodzi trochę ciężko, a zakres regulacji jest nieduży. Jej zastosowanie zdaje się być oczywiste. Jednak w Polsce to co oczywiste jest prawnie zabronione.
Czy zatem będzie się cieszyła powodzeniem? Nie wiem, trudno mi to ocenić. W kraju, w którym z wiatrówek strzela się na wsi do bociana, a w mieście do staruszek na ulicy, nic mnie już chyba nie zdziwi. Do treningu strzeleckiego średnio się nadaje z uwagi na to, że kulki rzutka rozbić nie chcą, a śrut diabolo jest mało stabilny po wystrzeleniu z gładkiej lufy. Wiatrówka jako ciekawostka na ścianę? Owszem, czemu nie, choć do powieszenia lepsza byłaby w pięknej osadzie z tureckiego orzecha. Do polowania? Nie wolno. Do zabawy? Chyba tak.
W końcu całe to nasze strzelanie to hobby, zabawa, przyjemny sposób na spędzenie na świeżym powietrzu kilku godzin. Jeśli zatem w trakcie tych godzin macie ochotę przyrządzić sałatkę warzywną lub przedziurawić kilka puszek, Gamo Viper Express bardzo Wam w tym pomoże.

Przegląd Strzelecki "Arsenał", wrzesień 2010