„O! Nowy Walther. Q miał mi taki załatwić…”. James Bond z prawdziwą przyjemnością patrzył na P 99, kiedy brał go do ręki w filmie „Jutro nie umiera nigdy”. Niemal w tym samym czasie, co P 99 na ekranie, na rynku pojawiła się wiatrówka, która jest jego kopią.
Korowody z pozwoleniem na broń i cena prawdziwego pistoletu P99 mogą skutecznie zniechęcić nawet największych miłośników filmów o tajnym agencie Jej Królewskiej Mości do posiadania jego pistoletu. 007 nie musiał walczyć z biurokracją i przepisami.
Korowody z pozwoleniem na broń i cena prawdziwego pistoletu P99 mogą skutecznie zniechęcić nawet największych miłośników filmów o tajnym agencie Jej Królewskiej Mości do posiadania jego pistoletu. 007 nie musiał walczyć z biurokracją i przepisami.
Tym, którzy mimo wszystko chcieliby poczuć się jak James Bond pozostaje strzelanie z Walthera CP 99, reklamowanego jako kopia P 99. Postanowiłem sprawdzić, co tak naprawdę potrafi to urządzenie.
Pierwsze wrażenie
Pistolet sprzedawany jest w plastikowym pudełku. W środku znajduje się broń, pudełko śrutu Umarex Standard, dwa „rewolwerowe” magazynki na śrut, zasobnik CO2 i nakładka na rękojeść. Ta ostatnia okazała się fantastycznym dodatkiem, dzięki któremu można zwiększyć obwód rękojeści pistoletu. Doskonałe rozwiązanie dla osobników o większych dłoniach, a sama wymiana nakładki ze standardowej na powiększoną zajmuje chwilę i jest prosta.
CP99 jest zrobiony z polimeru, z metalowym zamkiem pokrytym oksydą. Na pierwszy rzut oka można go pomylić z P99. Dźwignia wyrzucająca magazynek czy przycisk zrzucenia napiętego kurka działają tak samo jak w oryginale. Bardzo spodobał mi się pomysł z atrapą magazynka z miejscem na zasobnik CO2. Wyrzucanie magazynka podczas strzelania wygląda o wiele bardziej realistycznie niż zdejmowanie okładziny rękojeści i odkręcanie śrubki od spodu. Dzięki temu, wyglądu kopii nie psuje motylek śruby. Dźwignia otwierająca komorę na śrut też działa jak w oryginale, jednak w przeciwieństwie do P99, tu lufa odsuwa się do przodu.
Przygotowania
Po oczyszczeniu z fabrycznego smaru, którego trochę za dużo było na kilku elementach, przyszedł czas na sprawdzenie możliwości wiatrówki. Wyjmuję magazynek, wsadzam na miejsce zasobnik CO2, przekręcam nakrętkę o półtora obrotu, wsuwam magazynek na miejsce i jestem niemal gotów do oddania pierwszego strzału. Prawie, bo jeszcze trzeba wsadzić osiem śrucin do rewolwerowego magazynka i umieścić go w komorze lufy. I zaczynają się schody.
Okazuje się, że śrut, jaki dostałem w komplecie z pistoletem nie jest najlepszy. Jedne śruciny wchodzą łatwo, inne z lekkim oporem. I jest trzecia kategoria – te wchodzą wyjątkowo gładko, niemal nie stawiając oporu przelatują na drugą stronę. Warto zwrócić na to uwagę, bo taki podkalibrowy pocisk będzie na 90% przyczyną zacięcia podczas strzelania. Doraźnie pomaga delikatne zdeformowanie pocisku, ale już wiem, że bezstresowe strzelanie zapewni jedynie śrut z wyższej półki.
Cel – paf!
Wieszam tarczę 14×14 cm, odchodzę na kilka metrów, odbezpieczam broń, przyjmuję postawę i naciskam spust. Słychać głośne paf. Z lufy unosi się delikatna mgiełka. Na tarczy, w obrębie czarnego pola pojawiła się otwór. Hm, całkiem nieźle. Tylko spust jest przeraźliwie twardy. Wymaga przyzwyczajenia i odrobinę dobrej woli.
Jeśli ktoś nie chce się siłować z bronią, przed każdym strzałem można naciągnąć kurek. Spust działający w trybie Single Action jest wówczas mięciutki. Strzelam kilkakrotnie w trybie SA i DA. Ten drugi sprawia mi jednak zdecydowanie większą frajdę. Czemu w magazynku może być tylko osiem pocisków? Za szybko się kończą…
Chwila prawdy
Koniec przyjemności, czas wziąć się do pracy. Wieszam kolejne tarcze, jedną w odległości 8 metrów, drugą na 15. A na drzewie powiesiłem puszkę po coli, wypełnioną wodą.
Najpierw strzelam w tarczę zawieszoną bliżej mnie. Jedno diabolo za drugim lecą w jej kierunku. Ale szósty pocisk nie poleciał – zacięcie. Trudno, przeładowuję i strzelam dalej. Zgrzyt – znowu nie poleciał. Dobrze, że to tylko tarcza. Przykre, Bondowi w filmie takie rzeczy się nie przytrafiały.
Kolejny magazynek poświęcam na strzelanie do tarczy powieszonej na 15 metrze. Tu wszystko poszło gładko. Tylko rozrzut większy, a przestrzeliny układają się poniżej czarnego pola. Jak widać, te 15 metrów to spory dystans dla CP99, trzeba o tym pamiętać i założyć jakąś poprawkę. Niestety, można liczyć wyłącznie na własne wyczucie, bowiem fabryczne przyrządy celownicze są regulowane w bardzo ograniczonym zakresie – tylko szczerbinka na boki.
Na koniec testu strzelam do puszki. Kolejny raz śrut z głośnym paf opuszcza lufę i leci w kierunku celu. Nie wiem, czego się spodziewałem. Dziury w puszce? Zapewne. Ale to, co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania – dziurka wlotowa równiutka, okrągła, woda z niej wycieka przepisowym strumyczkiem. Za to dziura wylotowa to prawdziwa wyrwa, szerokości kilku centymetrów. A wszystko to blisko denka puszki, po chwili wody już nie ma. Nic, trzeba będzie znaleźć następną, a tymczasem masakruję dalej swój cel. Zrozumiałem, o co chodzi z tymi wielostrzałowymi pistoletami na CO2. One nie służą do strzelania do tarczy. Są stworzone jako działkowe maszyny do recyclingu puszek. Kilkuminutowa zabawa i z puszki powstaje oryginalne sitko.
Bliższe poznanie
Broń jest śliczna. Nowoczesny kształt, oksydowany zamek wygląda o wiele ładniej niż lakierowana na czarno lufa, jaką można spotkać w innych modelach Umarexa (np. Beretta 92) czy u konkurencji. Wyglądu nie psują żadne wiatrówkowe specjały, jak motylkowa śruba wystająca z rękojeści. Pudełko-walizeczka, wyłożone gąbką to wygodny i bezpieczny sposób na transport broni. To wszystko przemawia za zakupem CP99. Ale, w przeciwieństwie do osoby agenta James’a Bonda, wiatrówka ma też swoje wady…
Po pierwsze – oksyda. Wygląda ładnie, ale nie jest wysokiej jakości. Przy delikatnym obchodzeniu się z bronią, której nigdzie nie rzucałem, nie kładłem na kamieniu ani nie wbijałem nią gwoździ, na oksydzie pojawiły się malutkie kropki. Niby drobiazg, ale to dopiero początek mojej przygody z CP 99, a już na starcie wiem, że trzeba będzie wkrótce oksydować zabawkę we własnym zakresie. Zatrzaski w walizeczce po jakimś czasie chętniej pozostają w stanie niezamkniętym. W moim odczuciu wadą jest też brak w pełni regulowanych przyrządów celowniczych. Tu jednak należy wspomnieć o bogatej ofercie różnego rodzaju akcesoriów, od muszki i szczerbinki opartych na światłowodach, przez lunetki, kolimatory, do latarek czy wskaźników laserowych. Jeśli ktoś bardzo chce, może łatwo przemienić swojego Walthera w coś bardziej przypominającego broń predatora niż pistolet agenta 007.
I ostatnia wada. Niska prędkość wylotowa pocisku. Strzelanie na odległość większą niż 20 metrów to sztuka dla sztuki. Mimo gwintowanej lufy, trafienie z tej odległości w coś większego niż wiadro wymaga ponadprzeciętnych umiejętności albo zwyczajnie szczęścia. Kapsuła CO2 według danych producenta wystarcza na 80 strzałów. Jednak w terenie, zwłaszcza przy strzelaniu na większe odległości, lepiej założyć, że będzie to 50 strzałów. Kolejnych 10 pocisków spada wyraźnie niżej, a ostatnich 20 jest wyraźnie za słabych – gołym okiem widać, jak śrut leci do celu, leci… i czasem już nie dolatuje. A test był wykonywany latem. Przy niższych temperaturach będzie jeszcze gorzej.
Podsumowanie
Z pewnością nie jest to pistolet dla osób oczekujących niewiarygodnej celności. Jeśli ktoś poszukuje broni, z której w każdych warunkach trafi z 20 metrów w rzuconą monetę, niech poszuka czegoś innego. Walther CP99 to pistolet do zabawy. Szybkie strzelanie do celu, dziurawienie puszek czy wreszcie „IPSC” (czy, idąc za nowym nazewnictwiem, „PPP” – Practical Pellet Pistol) – to jego żywioł. Mimo kilku wad stanowi ciekawą ofertę dla wszystkich tych, którzy choć przez chwilę chcieliby poczuć się jak agent specjalny i postrzelać z pistoletu Bonda.
Przegląd Strzelecki „Arsenał”, grudzień 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz